Popatrzył na zegarek. Zbliżała się pora spotkania. Jack miał się pojawić o wpół do trzeciej. Garry miał nadzieję, że dowiedzą się od niego wszystkiego, co potrzebowali wiedzieć. W przeciwnym razie będzie musiał go zabić.
Miał absolutnie dość tego jałowego obcyndalania się.
Benny siedział w celi na komisariacie w Basildon. Nie mógł uwierzyć, że coś takiego mogło mu się przydarzyć. Siedział na twardym łóżku i rozglądał się. Wszystko tu było nie do zniesienia: zapach, graffiti na ścianach i kompletna izolacja.
Rodzina zadbała jednak, żeby go dobrze traktowano; miał butelkę dobrego wina przyniesioną z pobliskiej restauracji, dostał także zastrzyk temazepamu, żeby nie wariował, bo tylko tego by teraz wszystkim brakowało. Sam się przeraził tym, co zrobił. Maksymalnie wszystkich wpienił i wiedział, że musi na razie położyć uszy po sobie. Miał uniknąć oskarżenia, wszystko było prawie załatwione. Musi tylko wytrzymać tu kilka dni.
Ułożył się jak mógł najwygodniej na wąskim łóżku i zaczął myśleć o tym, w jaki sposób rozprawi się z Carol. Zastanawiał się, jak sobie radzi bez niego Abul.
Czuł zapach własnego potu i nie było to przyjemne, ale usiłował się rozluźnić. Był tu zaledwie od paru godzin i już miał tego dość. Próbował techniki głębokiego oddychania, którą stosował jako nastolatek, żeby się uspokoić. Nie bardzo pomogło, odwróciło jednak jego uwagę od niedogodności miejsca, w którym się znalazł. Wiedział, że dzisiaj ma się odbyć spotkanie z Jackiem Sternem. Bardzo chciał na nim być. Wiedział też, że Tommy Rifkind jest ścigany, a marzyło mu się przecież, że go dopadnie i wykończy.
Coraz bardziej się nakręcał.
Na domiar złego pijak w sąsiedniej celi obudził się i na okrągło śpiewał: „Jeśli szczęście masz i to wiesz, w dłonie klaszcz, w dłonie klaszcz”.
Biorąc to wszystko razem, Benjamin Ryan miał tę noc z głowy.
Tommy ukrył swój samochód w garażu niedaleko Knowsley i zamienił go na zdezelowaną fiestę ze swojego szrotu. Rozglądał się po placu, zastanawiając się, czy jego nieżyjący syn nie pozostawił tu jakichś fluidów. Niedawno oglądał na Discovery program o miejscach nawiedzanych przez dusze ludzi, którzy zginęli gwałtowną śmiercią, a trudno byłoby wyobrazić sobie bardziej makabryczny koniec niż to, co spotkało jego syna.
Próbował przywołać twarz Tommy’ego B, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak chłopak wyglądał. Pojechał do Toxtet i zaparkował na cichej uliczce. Zamknął samochód na kluczyk i resztę drogi przeszedł na piechotę.
Cichutko wspinał się po schodach głównej klatki kilkupiętrowego bloku i delikatnie zapukał do odrapanych drzwi na samej górze. Było tu brudno, zalatywało tanim tłuszczem i śmierdziało z worków na śmieci. Nikt nie otwierał. Zapukał znowu, tym razem mocniej.
– Idź do diabła!
Uśmiechnął się półgębkiem na dźwięk tego głosu.
Wkładając rękę do skrzynki na listy, ku swemu zdziwieniu stwierdził, że klucz nadal jest w tym samym miejscu. Włożył go do zamka, ale nie pasował. Na odgłos manipulowania przy zamku lokatorka mieszkania podeszła do drzwi.
– Kto tam?
W głosie Lizzie słychać było teraz strach.
– To ja, kochanie. Wpuść mnie.
– Tommy?
– Otwórz wreszcie te cholerne drzwi, dobrze?
Drzwi się uchyliły i wszedł do mieszkania. Dużo czasu minęło, odkąd tu był po raz ostatni, ale na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało tak samo jak zawsze. Zamknął drzwi, wyjrzawszy przedtem na zewnątrz, żeby sprawdzić, czy ktoś go nie śledzi.
– A więc to prawda?
Popatrzył na nią i rozłożył ręce w geście niezrozumienia.
– O czym ty mówisz?
Westchnęła, odwróciła się i weszła z powrotem do małego saloniku, gdzie ułożyła się na kanapie. Poszedł za nią. W pokoju było jak zawsze ciepło i przytulnie, ale panował w nim bałagan. Dawniej Lizzie nie zniosłaby choćby jednej rzeczy nieleżącej na swoim miejscu – była to cecha, którą bardzo w niej lubił. Wiedział jednak, że heroiniści nie należą do ludzi dbających o porządek.
Usadowił się na podłodze. Słuchała albumu Pink Floydów bark Side of the Moon, więc też zaczął tego słuchać.
– Zrób głośniej Lizzie, to dobry kawałek.
Potrząsnęła głową.
– Nie mogę.
Roześmiał się jak z dobrego dowcipu.
– Co ty wygadujesz?
Próbował ją rozbawić, chciał zostać do rana, jeśliby się dało. Westchnęła i przetarła dłonią spoconą twarz.
– Głowa mnie boli. Niedawno wstałam i czuję się okropnie. Lubię muzykę, ale wyciszoną, wtedy mnie odpręża. Przypomina mi czasy, kiedy mój mały Tommy puszczał coś po cichu w swoim pokoju, a ja słuchałam przez ścianę…
Beznadziejny smutek bił z jej głosu, Tom nie wiedział, co powiedzieć. Jednak Lizzie nie oczekiwała odpowiedzi.
Jak większość heroinistów, była szczęśliwa, leżąc cicho i wsłuchując się w siebie.
– Zrób herbatę, Tommy. Niech będzie z ciebie jakiś pożytek, skoro już tu jesteś.
Poszedł do małej zagraconej kuchni i nastawił czajnik. Przygotował kubki i czekając, aż woda się zagotuje, rozglądał się wokół. Było tu jak w chlewie. Musiał umyć kubki, bo były zarośnięte brudem. Pod zlewem znalazł proszek do czyszczenia. Blat był zaplamiony herbatą, kawą i Bóg wie czym jeszcze. Porozmawia z nią rano. Spróbuje przemówić jej do rozumu.
Zaniósł herbatę do saloniku, ale Lizzie spała. Był zadowolony, bo i tak nie wiedział, o czym z nią rozmawiać. Znowu usiadł na podłodze i popijał herbatę. Album się skończył i Tommy siedział dalej w ciszy. Słyszał muzykę dochodzącą z innych mieszkań i psa szczekającego na jednym z balkonów. Zapomniał już, jak hałaśliwe są takie miejsca. Mógł sobie pogratulować, że stać go było na duży, piękny, wolno stojący dom z kilkoma akrami ziemi i rozległym widokiem.
Odezwała się tak nagle, że aż podskoczył.
– Co cię tu przyniosło, Tom? Niepowodzenia?
Był zaskoczony jej domyślnością, ale natychmiast zaprzeczył.
– Chyba żartujesz. Widziałem cię wieczorem w „Black George’s”. Nie zdawałem sobie sprawy, że tak źle znosisz śmierć Tommy’ego B. Pomyślałem…
Otworzyła jedno oko i popatrzyła na niego ze zdziwieniem. To nowość, Tommy Rifkindzie, że przy kobiecie nie myślisz o nagości, cyckach czy innych seksualnych sprawach, że w ogóle stać cię na myślenie.
Zamknął oczy i powstrzymał się od riposty. Nie mógł sobie pozwolić na kłótnię z tą kobietą. W każdym razie nie przed jutrzejszym rankiem.
– Daj spokój, Lizzy. Kochałem cię.
– Tak, jasne. Tak samo jak kochałeś swoją żonę i dzieci. Czy chociaż wiesz, że masz wnuczkę?
Był zaskoczony, a ona roześmiała się, widząc wyraz jego twarzy.
– Dziewczyna Tommy’ego urodziła po jego śmierci. Słodkie maleństwo… mówię o dziecku, nie o dziewczynie. Mała ma na imię Leanna. Wyobraź sobie, że jest czarna. Dla ciebie to koszmar, co?
Nawet poprzez zamroczenie narkotykowe widziała, że osłupiał i nerwowo przełyka ślinę.
– Nie martw się. Nic od ciebie nie chcemy. Rodzina dziewczyny jest wspaniała, jej matka i ojciec to bardzo fajni ludzie, pozwalają jej mieszkać u siebie i pomagają, jak mogą. Rozumiesz: rodzina. Nic się z nią nie równa, Tommy, a twoja rodzina w ogóle nie jest rodziną.
Pozwalał jej mówić. Znał Lizzie, lepiej było dać jej się wygadać.
– Wiesz, że Gina tu przyszła po śmierci Tommy’ego B? Zaskoczyła go, widziała to. Mówiła dalej z uśmiechem:
– Miła z niej była kobieta. Stanowczo za dobra dla ciebie, teraz to wiem. Nawet ja byłam za dobra dla ciebie, Tommy Rifkindzie. Omal nie umarłam, kiedy zobaczyłam ją na schodach, ale powiedziała, że przyszła złożyć kondolencje i naprawdę tak było. Była tu jeszcze kilka razy przed swoją śmiercią. Wiele sobie powiedziałyśmy. Uwierzyła, że czułam się wobec niej podle z powodu naszego romansu. Mówiła, że taki już z ciebie typ, ciągle potrzebujesz nowych kobiet, żeby podbudować poczucie własnej wartości. Powiedziała, że kiedy ktoś cię bliżej poznaje, to odkrywa, jaka z ciebie miernota. Popatrz, co zrobiłeś ze mną… Nasze dziecko zginęło, a ciebie to nic nie obeszło. Ale widzisz, ja wiem, że pozwalałeś na to by ryzykował życie. A przecież to ty byłeś uwikłany w spisek przeciwko tym palantom z południa. Tommy B też o tym wiedział. Zorientował się, jaki jesteś, a mimo to nie zdjął cię z ołtarza. Zdradziłeś własnego syna… to najgorsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś.