– Powiedz mi to, co chcę usłyszeć, Jack, a obiecuję, że skończymy szybko.
Torturowany Jack był bliski obłędu. Miał złamaną rękę, a twarz go paliła od kwasu, którym Tony kropla po kropli kapał mu na twarz w regularnych odstępach czasu. Ale padnie trupem, a nie zacznie mówić. Połamali go i wykończą, lecz umrze, mając choć tę satysfakcję, że nie zmusili go do mówienia. Nie chodziło tu o żadną lojalność, tylko o zawodowy honor. Zabił na zlecenie dziesiątki ludzi i zawsze patrzył z pogardą na tych, którzy bełkocząc błagali o litość i dopóki nie wydali ostatniego tchnienia, próbowali iść na układy. Przysięgał sobie wtedy, że sam nigdy się do tego nie zniży.
– Zaczynam tracić cierpliwość, Stern.
Jack prawie majaczył, twarz paliła go żywym ogniem.
– Proszę, Tony, daruj już sobie, bracie. Dość!
Próbował usiąść.
Tony skinął na swojego drugiego pod względem starszeństwa syna i Winston Dooley przytrzymał w górze zdrową rękę ofiary, a ojciec roztrzaskał łokieć kijem baseballowym.
Jack zawył, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Jeśli o nich chodzi, mógł sobie wyć do woli. Nikt go nie usłyszy w tym szeregowym garażu w Brixton, zważywszy na hałas wokół. A nawet gdyby usłyszał, i tak uzna, że to nie jego pieprzony interes. Taka dzielnica. W sąsiednim garażu była zainstalowana aparatura nagłaśniająca i cały czas leciała muzyka reggae. Dla Jacka było to nawet gorsze od tego, co mu robili. Wymiotując z bólu, bezskutecznie próbował przeturlać się na bok, nie mogąc wspomóc się rękami. Nigdy w swoim życiu nie doświadczył takiego bólu.
Tony otworzył butelkę z kwasem i uniósł ją nad okiem Jacka
– Wypalę ci dziurę w mózgu, jeśli mi nie powiesz, co chcę wiedzieć. Nie wywiniesz się z tego, słyszysz?!
Dooley Senior trząsł się z wściekłości. Bardzo kochał swojego najstarszego syna, a Maura Ryan była jego najlepszą przyjaciółką. Tony Junior nie żył i Jack musiał zapłacić za prowadzenie podwójnej gry. Powinien dwa razy pomyśleć, zanim zrobił sobie wrogów z Dooleyów i Ryanów.
– Już jesteś martwy, Jack. Możesz umrzeć szybko albo powoli, ale umrzesz, to już koniec. Vic na pewno nie łudzi się, że wytrzymasz, każdy by pękł po takich torturach. Nie przyniesie ci to ujmy.
Jack nie mógł nawet ruszyć ręką, żeby ochronić twarz i oczy. Kilka kropli kwasu kapnęło na jego gałkę oczną. Odruchowo zacisnął powieki, ale kwas natychmiast je przeżarł. Przez chwilę Jack wrzeszczał, a potem stracił przytomność. Tony wylał na niego wiadro zimnej wody.
– Odkręćcie wodę i polejcie go z węża.
Zapalił papierosa Benson amp; Hedges i patrzył, jak cucą jego ofiarę. Był pod wrażeniem. Jack zniósł znacznie więcej, niż wydawało się to możliwe. Tony poruszał się w świecie, w którym każdy człowiek był tylko bydlakiem.
Teraz widział, jak bardzo się mylił.
W opuszczonej stodole na terenie posiadłości Sterna nie było już nikogo oprócz Vica, gdy Kenny tam dotarł.
– O co chodzi tym razem? – zapytał znużony. – I niech to będzie dobry powód, Vic, bo potrzebuję snu dla zachowania urody.
Vic poklepał go jowialnie po ramieniu.
– Snu nigdy za mało. – Objął Kenny’ego ramieniem. – przyrządzimy sobie jakieś śniadanie. Umieram z głodu.
Kenny rozejrzał się dookoła.
– Gdzie jest Tommy Rifkind?
Vic wzruszył ramionami.
– A kto to wie, bracie? Na pewno nie ja. Cały Vic, zapowiada, że organizuje spotkanie, a potem nawala. Z każdym dniem coraz bardziej odbiera mu rozum. Kenny rzucił niby to mimochodem:
– A tak przy okazji, Benny Ryan wyrwał się wczoraj w nocy na wolność. Pomyślałem, że może chciałbyś to wiedzieć.
Vic ryczał ze śmiechu, kiedy wsiadali do range rovera.
– Pięknie! A z tego Abula jest niezły kawał dwulicowego sukinsyna. Ale był ważnym elementem mojej wielkiej intrygi. Nie był przy zdrowych zmysłach, to oczywiste. Był też nafaszerowany koką. Kenny cieszył się, że nigdy się w to nie wciągnął. Zawsze wolał się napić.
– Dokąd jedziemy, Vic?
– Do domu Jacka. Byłoby wstyd, żeby tyle pięknej przestrzeni się marnowało. A tak między nami, żyje on jeszcze?
Mówił przyjaznym głosem, na luzie, i Kenny odpowiedział w podobnym tonie:
– Kto to wie? Kto to może wiedzieć?
Vic wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– A dokładniej rzecz biorąc, kogo by to miało obchodzić?
Kenny zastanawiał się, co robi jego córka. Obiecał zabrać ją do Marsh Farm zoo, chciała karmić zwierzęta. Miał nadzieję, że kiedyś wreszcie będzie mógł pobyć w domu. Chciał z nią spędzać czas. Dla niego liczyła się teraz tylko Alicia i nie miał zamiaru dalej grzęznąć w tym bagnie. To nie było warte zachodu. Nic z tego gówna nie było tego warte.
Żałował, że takiej nauczki jak ostatnio nie dostał wiele lat temu. Nie siedziałby teraz w takim gnoju.
Miał dość pieniędzy, żeby przeżyć w komforcie resztę życia więc po kiego licha bawi się w mediatora, skoro mógłby być w dowolnym miejscu świata, zamiast siedzieć potulnie w range roverze z takim pieprzonym świrem jak Vic Joliff?
Ile pieniędzy to dużo pieniędzy, do jasnej cholery?
Uznał, że to dobry temat do rozmyślań. Wszystko było lepsze od zastanawiania się nad kłopotliwym położeniem, w jakim się teraz znajdował. Był tu dla Maury Ryan, tyle wiedział. Jeśli niańczenie psychopaty i kokainisty pomoże zapewnić jej bezpieczeństwo, będzie to robił bez użalania się nad sobą. Maura umiała wzbudzić w nim poczucie lojalności i… chyba coś więcej.
– Zastanawiasz się czasami, jak wpakowaliśmy się w takie życie? – zapytał Vica.
Tamten wzruszył ramionami.
– Oczywiście, że nie. Co innego mielibyśmy robić?
Kenny westchnął.
– Nie wiem. Ale w tym pieprzonym życiu na pewno musi chodzić o coś więcej.
Vic zjechał na pobocze i patrząc na Kenny’ego, powiedział poważnie:
– Kiedy spotkałem Sandrę, czułem się tak, jakby ktoś włączył cholernie jasne światło, w którym zobaczyłem, czego mi przez lata brakowało. Pod pewnymi względami był z niej niezły numer, wiem, ale dla mnie była jakby moją drugą połową. Tą, której we mnie brakowało. Jeśli to jest miłość, Kenny, to ją kochałem. Tyle wiem. Nigdy nie odczuwałem czegoś takiego. Czy czułeś coś podobnego do Lany?
Kenny milczał przez chwilę.
– Tak, czułem. Czasem nie była słonkiem na niebie, ale nie widziałem poza nią świata.
– Przynajmniej tyle było nam dane. Miejmy nadzieję, że one to wiedziały. W momencie śmierci – mruknął Vic.
Uruchomił range rovera i jechali do domu Jacka w ciszy, każdy zatopiony we własnych myślach. Kenny nadal nie wiedział, dlaczego ten szaleniec chciał się z nim spotkać, i podejrzewał go o najgorsze. W czasie jazdy Vic co jakiś czas pocierał nos i po brodzie ściekała mu strużka krwi, rozpryskując się na kierownicy. Wydawało się, że tego nie zauważa.
Chyba jest już na wylocie, pomyślał Kenny. Można by grać w orła i reszkę, co wykończy go wcześniej – koka czy gang Ryanów.
Dezzy Haseem był w swoim sklepie w Forest Gate, kiedy zobaczył w drzwiach Bena Ryana. Próbował uciekać, ale Benny go dopadł. Chwyciwszy kuzyna Abula za turban, wyciągnął go ze sklepu i wepchnął do zaparkowanego na ulicy samochodu.
Dezzy wrzeszczał, lecz nikt nie zwracał na to uwagi. Nawet jego ojciec nie próbował powstrzymać Bena, popatrzył tylko na żonę i rzekł zgnębiony:
– Wiedziałem, że to się musi tak skończyć. Wychowałaś kryminalistę.
Matka Dezzy’ego wybiegła ze sklepu, żeby ratować najstarszego syna. Przeklinała i miotała się jak wariatka, ale Benny już odjeżdżał. Osunęła się na chodnik i krzyczała, błagając przechodniów o pomoc. Zignorowali ją. Nikt nie chciał zostać w to wmieszany.
Mąż wciągnął ją do środka i zamknął sklep. Miał powyżej uszu swoich dzieci. Żadne nie spełniło jego oczekiwań. Synowie albo włóczyli się z angielskimi dziewczynami, albo ćpali, albo wałęsali się z kumplami. Rozczarowali go wszyscy. Nawet córka wyprowadziła się z domu i mieszkała z chłopakiem.