Nawet Ryanowie pomyślą dwa razy, zanim cokolwiek zaryzykują, jeśli on ma Sheilę. Wprawdzie to nie bardzo w porządku, bo ona jest cywilem, ale Vic już nie dbał o etykietę. Chciał odzyskać brata, swoją kokę i chciał namieszać – i to jak najszybciej. Tylko tyle mógł teraz zdziałać. Został przerobiony jak dupek pierwszej klasy. Nie mógł tego puścić płazem, by nie wyjść na rasowego palanta. Vic Joliff może być wszystkim, tylko nie palantem.
Zamierzał jeszcze pokazać, co potrafi. Na razie, niestety, pierwotny plan przejęcia imperium zaczynał się podejrzanie sprowadzać do ogryzania kości. Tego nie mógł znieść. Dobijała go myśl, że ludzie, choćby nawet obcy, będą uważać go za frajera. Każdy człowiek ma swoją dumę, a nie ma człowieka bardziej dumnego niż Vic Joliff.
Jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś wszedł mu na głowę i żył na tyle długo, by o tym opowiedzieć. Od tego zależało przetrwanie w tym świecie. Zasłużony rozgłos, umiejętność budzenia w ludziach strachu i bezwzględność to atrybuty, które odróżniają mężczyznę od chłopca. To dzięki nim facet staje się legendą, a wtedy nikt nie wyraża się o nim obraźliwie, nikt nie traktuje go jak mięczaka i nikt nigdy nie każe mu płacić za drinka w żadnym liczącym się pubie. Nie ma mowy, żeby zrezygnował z tego wszystkiego z powodu zafajdanych Ryanów.
Przeprosił Sheilę i wyszedł do kuchni, gdzie szybko wciągnął dwie kreski koki, jedną po drugiej. Do pewnego stopnia zdawał sobie sprawę, że ma problem z kokainą, ale kiedy proszek drażnił go już w nosie, zapominał o obawach i czuł się niezwyciężony. Czuł, że poradziłby sobie nawet z pięćdziesięcioma rodzinami Ryanów i po obiedzie mógłby zająć się jeszcze mafią i CIA.
Nazywał się Victor Joliff i miał w sobie wystarczająco dużo siły, by zmusić świat do wymazania z pamięci, iż jest potomkiem byłej prostytutki i zapijaczonego złodzieja. Udowodnił innym, że jest facetem, którego należy podziwiać i szanować. A co ważniejsze – facetem, który może przejąć rynek narkotykowy na południowym wschodzie i w całym Zjednoczonym Królestwie. Będzie Escobarem Anglii i niech Bóg ma w opiece wszystkich, którzy spróbują stanąć mu na drodze.
Usłyszał dochodzący z salonu nosowy głos matki i szybko przejrzał się w małym lusterku służącym mu do usypywania kresek koki. Matka nie znosiła, kiedy był na haju, i nie oszczędzała wtedy strun głosowych.
Nalał sobie dużą porcję rumu Morgan’s i po dodaniu likieru miętowego zabrał drinka do salonu, gdzie Nellie Joliff zdejmowała właśnie wełniany płaszcz.
– Trafiłam tylko jeden numer na tej pieprzonej loterii, Vic.
Przyoblekł twarz w wyraz współczucia.
– Nie martw się. A to moja znajoma. Ma na imię Sheila, mamo.
– Bardzo mi miło.
Sheila uśmiechnęła się do niskiej, tęgiej staruszki, która niewątpliwie dopiero teraz doczekała się lepszych czasów. Zużyta i zmarnowana kobieta, która przez całe życie ciężko pracowała, gówno z tego mając.
Uświadomiła sobie nagle, że w ogóle nie martwi się o dzieci. Powinna odchodzić od zmysłów z obawy, że już nigdy ich nie zobaczy. Ale tak nie było. Szczerze mówiąc, nie tęskniła do ich obecności, za to cieszyło ją, że Lee dostanie niezłą nauczkę. To może go zmotywować do zastanowienia się nad sytuacją rodziny.
Vic to w gruncie rzeczy porządny człowiek, była tego pewna. A przynajmniej miała taką nadzieję. Obserwowała go, gdy grzecznie słuchał wywodów matki, jakby była najciekawszym rozmówcą świata. Co zabawne, stwierdziła, że lubi tego uprzejmego człowieka, który ją porwał i trzymał dla okupu.
Vic uśmiechnął się do swojego gościa i cała irytacja z niego spłynęła. Nic nie mówił, skupiał się na jutrzejszym dniu. Ustalił już wszystko z chłopcami i Irlandczykami. Niech ten dupek Kenny gada sobie o pokojowych negocjacjach, Vic Joliff wkroczy do akcji z bronią gotową do strzału.
Maura do późnej nocy rozmawiała przez telefon albo jeździła do ludzi. Odbyła rozmowy ze wszystkimi, którzy kiedykolwiek byli w przyjaznych układach z Ryanami, a także z niektórymi wrogami. Była przyjacielska, była przymilna, niektórym groziła. Robiła wszystko, żeby przeciągnąć ludzi na stronę Ryanów i zniszczyć resztki wiarygodności, jakie pozostały jeszcze Vicowi Joliffowi. Wiedziała, że najlepszym sposobem na uniknięcie totalnej wojny jest przekonanie kogo trzeba, iż lepiej trzymać z diabłem, którego się zna, niż z nieznanym.
Chciała do minimum ograniczyć rozlew krwi. Na razie Vic nie był w stanie wysadzić Ryanów z siodła i prawdopodobnie sam już do tego doszedł w rzadkich momentach trzeźwości. Ale to nie powstrzyma go od działania. Przez sześć lat uciekał i ukrywał się, a jutro miała się odbyć ostateczna rozgrywka – na pewno się pojawi, choćby się waliło i paliło. Na to liczyła.
O jedenastej wieczorem, schrypnięta po całodziennej mordędze, niczego tak bardzo nie pragnęła, jak dużej brandy i własnego łóżka, więc poprosiła Kena o przysługę. Miał towarzyszyć Bingowi i Carltonowi Dooleyom oraz kilku starannie wybranym żołnierzom w wyprawie na złomowisko Joego Żyda w Silvertown.
Joe był w kantorze przy stosach złomu. Dwóch ochroniarzy z owczarkiem alzackim szarpiącym się na smyczy zaprotestowało, gdy przybysze taranowali bramę, ale znikli, jak tylko zdali sobie sprawę, z kim mają do czynienia.
– Zostańcie na schodach – polecił Kenny reszcie. – Sam to załatwię.
Joe oczywiście widział ich przybycie. Kiedy Kenny bez pukania wparował do kantoru, zastał go już w płaszczu, siedzącego za biurkiem i trzymającego w rękach dwa listy.
– A, to ty, Kenny – powiedział, udając zaskoczenie. – Byłem pewien, że Maura sama po mnie przyjdzie. To kobieta która nie rzuca słów na wiatr.
Kenny zmarszczył brwi.
– Ma jutro ciężki dzień, co zawdzięcza tobie i twoim kumplom. Ryanowie i ich sprzymierzeńcy staną do bezpośredniej konfrontacji z Vikiem i jego ludźmi. Maura chce, żebyś tam był. Tymczasem mam cię umieścić na noc w bezpiecznym miejscu. Rozumiem, że nie będziesz stawiał oporu?
Joe rozejrzał się po opuszczonym podwórku.
– Chyba nie. W dzisiejszych czasach nie ma czegoś takiego jak lojalność.
Twarz Kena stężała.
– Powiedz to Maurze. Słyszałem, że byliście kiedyś zaprzyjaźnieni. Co cię napadło, na Boga, żeby wystąpić przeciw niej i jej rodzinie?
Pomarszczona twarz Joego wydała się nagle bardzo stara.
– Właśnie odpowiedziałeś na swoje pytanie, Kenny, choć pewnie tego nie wiesz. Ale wyjaśnię wszystko tylko Maurze, nikomu więcej. Czy mogę prosić cię o przysługę? – Wręczył Kenowi dwie koperty. – Dopilnujesz, żeby trafiły do właściwych ludzi? To moje ostatnie życzenie.
Jedna była adresowana do Camilli, dziewczyny Joego. Bez wątpienia jej odprawa. Drugi… spojrzawszy na nazwisko, Ken zrozumiał nagle, co zmusiło Joego do zaangażowania się w tę żałosną aferę.
– Dopilnuję, żeby zostały przekazane – odparł. – A teraz pospiesz się.
Schodząc po schodach na zewnątrz, eskortowany przez Binga i Carltone’a Dooleyów, Joe nagle zatrzymał się i spojrzał do tyłu.
– Och, byłbym zapomniał. Bracia Dooley, nie mylę się? – zwrócił się do nich.
Bing przytaknął bez słowa.
– Co za szczęśliwy traf! Na pewno zainteresuje was spotkanie z moim gościem. Wejdźcie na strych. Drzwi są w rogu kantoru.
Kenny skinął głową Bingowi, który wszedł do środka z dwoma żołnierzami. Po chwili dobiegły stamtąd głośne okrzyki zdziwienia.
– Abul… to jest Abul! Dajcie tutaj te nożyce.
Kenny i Joe czekali na podwórzu, podczas gdy reszta rozwiązywała Abula. Wreszcie pojawił się na szczycie schodów. Ledwo mógł ustać na nogach, rana na nodze paliła go żywym ogniem, twarz piekła po oderwaniu taśmy. Otaczający go mężczyźni wydawali się uradowani, że go znaleźli.
– Co się stało, człowieku? – spytał Bing. – Myśleliśmy, że pojechałeś gdzieś z Tommym Rifkindem.
– Czy to on cię tak urządził? Panna Ryan rozesłała za tobą wici. Uważała, że to ty nas załatwiłeś – włączył się Carlton.