Выбрать главу

– Może palisz, tylko nas oszukujesz, tak jak wtedy – powiedział Popeye. – Mówiłaś nie umiem tańczyć, a umiałaś.

Zobaczył, że zbladła, ależ nie, paniczu, zająknęła się, spos – j trzegł, że Santiago poruszył się na krześle, i pomyślał wpako – j wałem się. Amalia siedziała ze spuszczoną głową.

– Żartowałem – powiedział, policzki mu płonęły. – Nie masz się czego wstydzić, przecież nic się nie stało, ty głuptasie.

Już odzyskała kolory i spokojny głos: o tym to nawet nie chce pamiętać, paniczu. Tak się źle czuła, jeszcze następnego dnia kręciło jej się w głowie i wszystko jej leciało z rąk. Podniosła oczy i popatrzyła na nich nieśmiało, z zazdrością, z podziwem: czy im nigdy nie szkodzi coca-cola? Popeye spojrzał na Santiago, Santiago na Popeye’a, a potem obaj na Amalię: całą noc wymiotowała, już nigdy w życiu nie weźmie do ust coca-coli. A przecież piła piwo i nic, pasteurinę i też nic, i pepsi-colę, paniczu, a może ta coca-cola była nieświeża? Popeye ugryzł się w język, wyjął chustkę i głośno wytarł nos. Ściskał sobie nozdrza i czuł, że jeszcze trochę, a pęknie ze śmiechu. Płyta się skończyła, tak, teraz, i szybkim ruchem wyciągnął rękę z kieszeni spodni. Tamci dwoje ginęli gdzieś w półmroku, no chodźcie, usiądźcie na chwilę, i usłyszał głos Amalii: paniczu, przecież już się skończyła muzyka. Głos mówiący z trudem, dlaczego tamten drugi panicz zgasił światło, głos ledwo się trzepoczący, niech zapalą lampę, bo ona sobie pójdzie, bezsilna skarga, jakby dławił ją nieprzezwyciężony sen czy nuda, ona nie chce po ciemku, ona tego nie lubi. Tworzyli razem jedną bezkształtną bryłę, jeszcze jeden cień pośród innych cieni w pokoju, i tak jakby się mocowali, między nocną szafką a komodą. Wstał, podszedł do nich potykając się, idź do ogrodu, piegus, a on, co jest z tą dziewuchą, uderzył się o coś, zabolało go w kostce, nie, on nie pójdzie, weź ją na łóżko, proszę mnie puścić, paniczu. Głos Amalii wznosił się, co panu jest, paniczu, nabrzmiewał złością, teraz Popeye natrafił na jej ramiona, puśćcie, niech on ją puści, szarpnął za te ramiona, jak on śmie, na co sobie pozwala, zamknięte oczy, donośny oddech, zatoczyła się razem z nimi na łóżko: zrobione, chudy. Chichotała, niech mnie panicz nie łaskocze, ale jej ręce i nogi ciągle jeszcze walczyły, a Popeye śmiał się nerwowo; wynoś się stąd, piegus, zostaw ją mnie. Nie pójdzie, czemu miałby iść, i teraz Santiago mocował się z Popeye’em, a Popeye z nim, nie pójdę, i oto w mroku kłębowisko wilgotnych ubrań, nogi, ręce, ramiona, koce. Oni ją uduszą, paniczu, nie ma czym oddychać: jak ty się śmiejesz, łotrzyco. Zostawcie, niech ją puszczą, zduszony głos, urywane, zwierzęce dyszenie, i nagle psst, kuksańce i pokrzykiwanie, i Santiago psst, i Popeye psst: drzwi od ulicy, psst. Teté, pomyślał, i poczuł, że nic już nie krępuje jego ruchów. Santiago podbiegł do okna, a on nawet nie drgnął. To jest Teté, Teté.

– Teraz to już naprawdę idziemy, Amalia – Santiago wstał i postawił butelkę na stole. – Dziękujemy za poczęstunek.

– I ja dziękuję, paniczu – powiedziała Amalia. – Za wizytę i za te pieniądze, co mi panicz dał.

– Zajrzyj do nas kiedy – powiedział Santiago.

– Oczywiście, paniczu – powiedziała Amalia. – I proszę pozdrowić panienkę Teté.

– Uciekaj stąd, podnieś się, no na co czekasz – powiedział Santiago. – A ty popraw sobie koszulę i uczesz się, idioto.

Już zapalił lampę i przygładził sobie czuprynę, Popeye wpychał koszulę w spodnie i patrzył na niego zgnębiony: wyjdź, wyjdź z pokoju. Ale Amalia ciągle jeszcze siedziała na łóżku i musieli ją podnieść, zachwiała się z głupkowatym wyrazem twarzy i oparła się o szafkę nocną. Szybko, szybko, Santiago obciągał narzutę na łóżku, a Popeye pobiegł wyłączyć adapter, wyjdź z pokoju, idiotko. Nie mogła się poruszyć, leciała im przez ręce i na to otworzyły się drzwi, a oni puścili Amalię: a, to ty, mamo, jak się masz. Popeye zobaczył senorę Zoile i usiłował się uśmiechnąć, w spodniach i w granatowym turbanie na głowie, dobry wieczór pani, a oczy señory Zoili uśmiechnęły się, spojrzała na Santiago, na Amalię, uśmiech zamarł i zgasł: cześć, tato. Z tyłu, za señora Zoila, dojrzał pełną twarz, siwe wąsy i baczki, pogodne oczy don Fermina, jak się masz, chudzino, mama się rozmyśliła, a, to ty, Popeye, jak się masz… Don Fermín wszedł do pokoju, koszulka, letnia kurtka, mokasyny, i wyciągnął rękę do Popeye’a: dzień dobry panu.

– Aty się jeszcze nie położyłaś?-powiedziałaseñora Zoila. ‘

– Już po dwunastej.

– Skręcało nas z głodu i obudziłem ją, żeby nam zrobiła kilka kanapek – powiedział Santiago. – Nie zostaliście na noc w Ancón?

– Mama zapomniała, że ma jutro gości na obiedzie – rzekł don Fermín. – Twoja matka ma czasem takie pomysły, co robić.

Kątem oka Popeye zobaczył, jak Amalia wychodzi z tacą w ręku, patrzyła w ziemię i szła wyprostowana, no, jako tako.

– Twoja siostra nocuje u państwa Vallarino – powiedział don Fermín. – W sumie nie bardzo nam wyszedł ten weekend.

– Już dwunasta, proszę pani? – rzekł Popeye. – To ja muszę uciekać. Nie zorientowaliśmy się, która godzina, myśleliśmy, że jakaś dziesiąta.

– Co słychać u senatora? – powiedział don Fermín. – Całe wieki nie widziałem go w klubie.

Wyszła razem z nimi na ulicę i tam Santiago poklepał ją po ramieniu, a Popeye powiedział: ciao, Amalia. Ruszyli w stronę linii tramwajowej. Weszli do „El Triunfo” po papierosy; kłębiło się tam od pijaków i grających w bilard.

– Pięć dych jak w błoto, bycza zabawa – powiedział Popeye. – W końcu jeszcze ta czarnucha skorzystała na nas, a twój stary jej teraz daje lepszą pracę.

– Wszystko jedno, zrobiliśmy jej świństwo – powiedział Santiago. – Nie żałuję tych pięćdziesięciu solów.

– Nic się nie stało, tyle że się wyprztykałeś z forsy – powiedział Popeye. – Cośmy jej takiego zrobili? Dałeś pięć dych, więc już nie masz co sobie wyrzucać.

Wzdłuż linii tramwajowej dotarli aż do Ricardo Palma i paląc papierosy szli pod drzewami alei, którą ciągnęły sznury aut.

– Nie chciało ci się śmiać, jak mówiła o coca-coli? – zachichotał Popeye. – Jak myślisz, czy ona jest taka głupia, czy udawała? Już nie mogłem wytrzymać, prawie siusiałem ze śmiechu.

– Chciałbym cię o coś zapytać – mówi Santiago. – Czy wyglądam na nędznika?

– Coś ci powiem – oświadczył Popeye. – Może ona specjalnie przyniosła tę coca-colę, żeby nas wypróbować? Ot tak, niby nigdy nic, żeby zobaczyć, czy powtórzymy numer?

– Masz świńskie myśli, piegus – powiedział Santiago.

– Co za pytanie mówi Ambrosio. – Jasne, że nie, paniczu.

– W porządku, czarnucha jest święta, a ja mam świńskie myśli – rzekł Popeye. – Jak tak, to chodźmy do ciebie posłuchać płyt.

– Zrobiłeś to dla mnie? – powiedział don Fermín. – Dla mnie, Ambrosio? Ty biedaku, ty biedny głupcze.

– Przysięgam, że nie, paniczu – śmieje się Ambrosio. – Panicz sobie ze mnie żartuje?

– Teté nie ma w domu – powiedział Santiago. – Poszła na wino z koleżankami.

– Ty, chudy, słuchaj, nie bądź taki – powiedział Popeye. Kłamiesz, co? Obiecałeś mi, chudy, pamiętaj.

– Chcesz powiedzieć, Ambrosio, że jak ktoś jest nędznikiem, to nie można mu tego wyczytać z twarzy – mówi Santiago.

III

Porucznik nawet nie ziewnął, kiedy tam jechali; przez cały czas mówił o rewolucji, tłumaczył prowadzącemu jeepa sierżantowi, że teraz, kiedy Odria doszedł do władzy, ustawi się apristów jak należy, i palił papierosy cuchnące guanem. Wyjechali z Limy przed świtem i zatrzymali się tylko raz, w Surco, żeby pokazać przepustkę patrolowi kontrolującemu pojazdy na szosie. W Chincha byli o siódmej rano. Nie zauważało się tu rewolucji: ulice zalane hałaśliwymi gromadami uczniów, na rogach nie widać żołnierzy. Porucznik wyskoczył na chodnik, wszedł do restauracji „Moja Ojczyzna”, posłuchał radia, które na tle wojskowego marsza nadawało komunikat sprzed dwóch dni. Oparłszy się o bar zamówił kawę z mlekiem i kanapkę z serem. Obsługującego mężczyznę o skwaszonej twarzy i w trykotowej koszulce zapytał, czy zna Cayo Bermúdeza, tutejszego kupca. Mężczyzna odwrócił wzrok. Czy on ma zamiar go aresztować? Ten Bermúdez to może aprista? Tak czy owak, on się nie miesza do polityki. Polityka jest dla nierobów, nie dla ludzi pracy, porucznik go szuka z prywatnych powodów. Tutaj go nie znajdzie, nigdy tu nie przychodzi. Mieszka w takim żółtym domu za kościołem. To był jedyny dom w tym kolorze, sąsiednie były białe albo szare i jeden brązowy. Porucznik zapukał do drzwi i czekał chwilę, usłyszał kroki i czyjeś „kto tam”.