Выбрать главу

– Jak wygląda ta Pucallpa? – mówi Santiago.

– Taka tam zapadła dziura – mówi Ambrosio. – Nie był pan?

– Całe życie marzyłem o podróżach i tylko kiedyś ruszyłem się o osiemdziesiąt kilometrów od domu, tylko raz – mówi Santiago. – Ty przynajmniej trochę podróżowałeś.

– W złą godzinę, paniczu – mówi Ambrosio. – Pucallpa ściągnęła na mnie same nieszczęścia.

– To znaczy, że ci się nie powiodło – powiedział pułkownik Espina. – Poszło ci najgorzej z całej naszej grupy. Nie masz grosza przy duszy i jesteś prowincjuszem.

– Nie miałem czasu pójść w ślady tamtej reszty – powiedział Bermúdez spokojnie; patrzył na Espine i w jego wzroku nie było ani arogancji, ani pokory. – No ale ty oczywiście zaszedłeś dalej niż wszyscy inni razem wzięci.

– Najlepszy uczeń, najinteligentniejszy, chłopak z głową – powiedział Espina. – Bermúdez będzie prezydentem, a Espina ministrem, tak mówił Drozd. Pamiętasz?

– Już wtedy chciałeś być ministrem, to prawda – powiedział Bermúdez z kwaśnym uśmieszkiem. – No i zostałeś nim. Jesteś chyba zadowolony, nie?

– Nie prosiłem o to, nie starałem się – pułkownik Espina z rezygnacją rozłożył ręce. – Narzucono mi tę funkcję; przyjąłem ją jako swój obowiązek.

– W Chincha mówili, że byłeś jednym z tych oficerów apristów, że poszedłeś kiedyś na cocktail do Haya de la Torre – Bermúdez uśmiechał się dalej, bez przekonania. – A teraz popatrzcie no, polujesz na apristów jak na przestępców. Tak mówił ten porucznik, którego mi przysłałeś. A propos, mógłbyś mi wreszcie powiedzieć, czemu mnie spotyka ten zaszczyt.

Drzwi gabinetu otworzyły się, wszedł w ukłonach mężczyzna z twarzą wyrażającą najwyższy szacunek, w ręku miał jakieś papiery. – Czy można, panie ministrze? – a pułkownik, później, doktorze Alcibiades, sparaliżował go jednym gestem, niech nam teraz nikt nie przeszkadza. Mężczyzna znów się skłonił, dobrze, panie ministrze, i wyszedł.

– Panie ministrze – wychrypiał Bermúdez bez cienia tęsknoty w głosie i rozejrzał się sennie dokoła. – To wszystko wydaje mi się nieprawdą. Jak i to, że tu siedzę. I że obaj mamy już pod pięćdziesiątkę.

Pułkownik Espina uśmiechał się do niego serdecznie, trochę wyłysiał, ale wśród tych włosów, które mu zostały, nie było ani jednego siwego, a jego śniade policzki zachowały dawną jędrność; z wolna wodził wzrokiem po wygarbowanej, bezsilnej twarzy Bermúdeza, po jego postarzałej, chudej postaci, takiej maleńkiej w ogromnym fotelu z czerwonego aksamitu.

– Wykończyło cię to twoje bezsensowne małżeństwo – powiedział ze słodyczą, ojcowskim tonem. – To był twój życiowy błąd, Cayo. Ja ci to przepowiadałem, przypomnij sobie.

– Ściągnąłeś mnie tu, żeby mówić o moim małżeństwie? – odparł tamten bez gniewu, swoim zwykłym słabym, przytłumionym głosem. – Jeszcze słowo i wychodzę.

– Zawsze taki sam, nie możesz ścierpieć najmniejszego ukłucia – zaśmiał się Espina. – Jak się miewa Rosa? Dzieci nie masz, prawda? Tak, wiem.

– Jeśli nie masz nic przeciw temu, to może przejdziemy do rzeczy – powiedział Bermúdez; cień zmęczenia położył się na jego oczach, zniecierpliwienie ściągnęło usta. Za plecami Espiny, za oknem, odcinały się na tle opasłych chmur dachy, gzymsy, tarasy, te wszystkie napowietrzne śmietniska.

– Mało się widywaliśmy, ale ty zawsze byłeś i jesteś moim najlepszym przyjacielem – niemal zasmucił się pułkownik. – Jeszcze jako szczeniak szanowałem cię, Cayo. Bardziej niż ty mnie. Podziwiałem cię, nawet ci zazdrościłem.

Bermúdez obserwował pułkownika z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Trzymany w ręku papieros dopalił się, popiół spadał na dywan, spirale dymu rozbijały się o jego twarz jak fale o brunatną skałę.

– Kiedy byłem ministrem u Bustamantego, wszyscy z naszej grupy dobijali się do mnie, tylko ty nie – powiedział Espina. – Dlaczego? Kiepsko ci się powodziło, a przecież dawniej byliśmy jak bracia. Mogłem ci pomóc.

– Złazili się jak psy, żeby cię lizać po rękach, prosić o protekcję, proponować swoich ludzi? – rzekł Bermúdez. – A że ja nie przyszedłem, powiedziałeś sobie o ten to albo nieźle się odkuł, albo już nie żyje.

– Wiedziałem, że żyjesz, ale przymierasz godem – powiedział Espina. – Nie przerywaj, daj mi mówić.

– Przecież wcale się nie spieszysz z gadaniem – powiedział Bermúdez. – Trzeba cię ciągnąć za język, jak u José Pardo.

– Chciałbym ci w czymś pójść na rękę – mruknął Espina. – Powiedz, co mogę zrobić dla ciebie.

– Załatw mi powrót do Chincha – zaszemrał Bermúdez. – Jeep, przejazd autobusem, cokolwiek. Przez ten wypad do Limy mogę stracić jeden niezły interesik.

– Jesteś zadowolony z twojego życia, nie przejmujesz się, że możesz się zestarzeć na prowincji i w biedzie – powiedział Espina. Już nie masz ambicji, Cayo.

– Ale jeszcze mam swoją dumę – powiedział Bermúdez ostro. – Nie lubię, jak mi kto robi łaskę. Czy to wszystko, co miałeś do powiedzenia?

Pułkownik patrzył na niego, jakby go szacował albo usiłował rozgryźć, i serdeczny uśmiech znikał z jego twarzy. Złożył dłonie o wypolerowanych paznokciach, wysunął głowę naprzód.

– A więc kawa na ławę, tak, Cayo? – powiedział z nagłym przypływem energii.

– Najwyższy czas – Bermúdez stłamsił w popielniczce niedopałek papierosa. – Już mnie zmęczyły te twoje miłosne deklaracje.

– Odria potrzebuje zaufanych ludzi – pułkownik ostrożnie cedził słowa, jakby nagle coś zaczęło zagrażać jego pewności siebie i swobodzie. – Tutaj z nami są wszyscy i nikt. „La Prensa” i Towarzystwo Rolne chcą tylko, żebyśmy znieśli kontrolę kursów walutowych i popierali wolny handel.

– Jeśli im pójdziecie na rękę, to nie będzie kłopotów – powiedział Bermúdez. – No nie?

– „El Comercio” tylko przez nienawiść do Apry nazywa Odrlę zbawcą ojczyzny – powiedział pułkownik Espina. – Oni chcą po prostu, żebyśmy przymknęli apristów.

– To już załatwione – powiedział Bermúdez. – Więc i tu nie ma problemu, prawda?

– A International, Cerro i inne kompanie chcą tylko silnego rządu, przy którym siedziałyby cicho związki zawodowe ciągnął Espina nie słuchając go. – Każdy w swoją stronę, rozumiesz?

– Eksporterzy, antyapriści, gringowie i jeszcze do tego wojsko – powiedział Bermúdez. – Forsa i siła. Odria nie może się skarżyć. Więcej nie trzeba.

– Prezydent zna mentalność tych skurwysynów – powiedział pułkownik Espina. – Dziś cię popierają, a jutro wpakują sztylet w plecy.

– Tak jak wy wpakowaliście Bustamantemu uśmiechnął się Bermúdez, ale pułkownik zachował powagę. – Tak czy inaczej, póki będą zadowoleni, będą popierać reżym. Potem znajdą sobie innego generała, a was zdejmą. Przecież zawsze tak było w Peru, no nie?

– Tym razem tak nie będzie – powiedział pułkownik Espina. – Będziemy się mieć na baczności.

– Todoskonale-powiedziałBermudeztłumiącziewanie.-Ale mnie to wszystko nie dotyczy.