Выбрать главу

– Wyrwali mi go z rąk – szlocha Anna. – Obrzydliwi Murzyni, kochanie. Wpakowali go na ciężarówkę. Ukradli go, ukradli.

Całuje ją w czoło, uspokój się, kochanie, głaszcze ją po twarzy, jak to się stało, bierze ją pod ramię i prowadzi do domu, nie płacz, głuptasku.

– Dzwoniłam do „Kroniki” i nie było cię – Anna w kuchni przygotowuje mięso. – Bandyci, Murzyni z twarzami dzikusów. Prowadziłam go na smyczy, wszystko jak trzeba i w ogóle. To mi go wyrwali, wrzucili na ciężarówkę i zabrali.

– Zjem obiad i idę do rakami, wyciągnę go stamtąd – Santiago znów ją całuje. – Nic mu się nie stanie, nie bądź niemądra.

– Tak się rzucał, tak kręcił ogonkiem – Anna wyciera oczy fartuchem, wzdycha. – Jakby rozumiał, kochanie. Biedulek, mój biedulek.

– Wyrwali ci go z rąk? – mówi Santiago. – Łobuzy, już ja im pokażę.

Bierze rzuconą na krzesło marynarkę i rusza do drzwi, ale Anna go zatrzymuje: najpierw zjedz obiad, kochanie. Głos ma łagodny, dołki w policzkach, smutne oczy, jest blada.

– Chupe wystygnie – uśmiecha się, usta jej drżą. – Z tego wszystkiego zapomniałam o obiedzie, skarbie. Mój biedny Batuquito.

Jedzą w milczeniu przy stoliku pod oknem wychodzącym na patio od strony Quinty: ziemia koloru cegły, jak korty tenisowe w Terrazas, kręta alejka wysypana żwirem i obsadzona geranium. Chupe wystygło, tłusta obwódka barwi brzegi talerza, krewetki mają smak blachy. Szła do chińskiego sklepu na San Martin, po ocet, rozumiesz, skarbie, i nagle zahamowała tuż koło niej ciężarówka i wyskoczyło dwóch czarnych, bandyci, dzikusy albo coś jeszcze gorszego, jeden ją popchnął, a drugi wyszarpnął jej smycz i zanim się obejrzała, już go zawieźli do rakami, już odjechali. Biedaczek, biedne stworzonko. Santiag wstaje: to jest nadużycie, oni go jeszcze popamiętają. No widzisz, no widzisz? – Anna znów szlocha; on też się bał, że go zabiją, kochanie.

– Nic mu nie zrobią, skarbie – całuje Annę w policzek, przez moment czuje smak jej skóry i sól. – Zaraz go przyprowadzę, zobaczysz.

Biegnie do apteki na San Martin, pyta, czy może zadzwonić w pilnej sprawie, i nakręca numer „Kroniki”. Odbiera Soló-rzano, ten od rubryki sądowej: cholera wie, gdzie może być rakarnia, Zavalita.

– Hycle złapali panu psa? – Aptekarz z troską nachyla się ku niemu. – Rakarnia jest koło Mostu Wojskowego. Niech pan tam szybko idzie, mojemu szwagrowi zabili jego chihuahua, to strasznie drogi pies.

Biegnie w stronę Larco, łapie mikrobus, ile może kosztować taksówka z Paseo Colón do Mostu Wojskowego? W portfelu ma sto osiemdziesiąt solów. W niedzielę nie będą mieli ani grosza, szkoda, że Anna już nie pracuje w klinice, lepiej zrezygnować z kina wieczorem, biedny Batuque, ani słowa więcej o wściekliźnie, nigdy więcej. Wysiada przy Paseo Colón, na placu Bolognesi łapie taksówkę, kierowca nie wie, gdzie jest rakarnia, señor. Lodziarz na placu Drugiego Maja objaśnia: jeszcze dalej, nad rzeką, jest wywieszka, Miejska Przechowalnia Psów, to tam. Wielki plac ogrodzony zmurszałym płotem z belek sraczkowego koloru – kolor Limy, myśli, kolor Peru – a po bokach budy, których dalej jest coraz więcej, coraz gęściej ustawione, istny labirynt, maty, trzcina, dachówki, blacha. Dalekie, przytłumione warczenie. Przy wejściu chwiejąca się budowla, na tabliczce napis Administracja. Mężczyzna w koszuli, w okularach, łysy, drzemie na zawalonym papierami biurku i Santiago wali ręką w stół: ukradli mi psa, żona go prowadziła, a oni wyrwali go jej z rąk, mężczyzna podnosi się z przestrachem, do cholery, on, Santiago, nie puści tego płazem!

– Co mi pan tu włazi do biura i choleruje – łysy przeciera ogłupiałe oczy i krzywi się. – Trochę uprzejmiej proszę.

– Jeśli mojemu psu coś się stało, to ja tego nie puszczę płazem – wyjmuje dziennikarską legitymację i znowu wali pięścią w stół. – A te typy, co napadły na moją żonę, jeszcze pożałują, może pan być pewny.

– Spokojnie, spokojnie – przegląda legitymację, ziewa, z jego twarzy, pełnej niesmaku, przebija teraz znudzenie. – Pieska złapali przed kilkoma godzinami tak? No to będzie razem z tymi, co je właśnie przywieźli ciężarówką.

I niech pan nie będzie taki w gorącej wodzie kąpany, kochany redaktorze, nikt tu nie zawinił. Jego głos jest odrażający, senny tak jak jego oczy, pełen goryczy, podobnie jak fałdy koło ust: też skurwiony. Hyclom płaci się od sztuki, często nadużywają swoich praw, co robić, walka o codzienny chleb. Na placu słychać głuche uderzenia, wycie dochodzące jak gdyby spoza korkowej ściany. Łysy uśmiecha się półgębkiem i bez wdzięku, niechętnie wstaje z miejsca, mrucząc pod nosem wychodzi z biura. Idą przez plac, wchodzą do baraku, gdzie śmierdzi moczem. Dwa rzędy klatek, zapełnionych zwierzętami, które ocierają się o siebie, skaczą, obwąchują druciane siatki, warczą. Santiago pochyla się przed każdą klatką, sprawdza, czy nie ma jego psa, wpatruje się w rozfalo-waną masę pysków, grzbietów, ogonów opuszczonych i merdających, nie, tu też nie.

– Niech pan spojrzy, już nie ma gdzie ich trzymać – odzywa się nagle łysy. – A potem pańska gazeta dobierze się nam do skóry, to niesprawiedliwość. Zarząd miejski prawie nic nam nie daje, musimy dokonywać cudów.

– Cholera – mówi Santiago. – Tu też nie ma.

– Cierpliwości – wzdycha łysy. – Jeszcze cztery baraki. Znowu wychodzą na otwartą przestrzeń. Zryta ziemia, zarośla, ekskrementy, cuchnące zarazą stawy. W drugim baraku w jednej z klatek jeszcze większy ruch niż w innych, druciana siatka cała się trzęsie, a wewnątrz biały kłębek wełny rzuca się, wyskakuje ponad skotłowaną masę zwierząt i zapada się w nią z powrotem: to dobrze, to nieźle. Mały pyszczek, kawałek przyciętego ogona, dwoje zaczerwienionych, płaczliwych oczu: Batuquito.

Ma nawet smycz, oni nie mieli prawa, co za świństwo, ale łysy uspokaja, uspokaja, zaraz załatwi, żeby go wypuścili. Oddala się opieszałym krokiem i po chwili wraca z niskim Murzynem w granatowym dresie: spróbuj no wyciągnąć tego białasa, Paneras. Murzyn otwiera klatkę, odsuwa inne zwierzaki, chwyta za kark Batuque i podaje dziennikarzowi. Biedny pies, cały drży, ale Santiago wypuszcza go i cofa się o krok, otrząsając się.

– Zawsze się obrzygają – śmieje się Murzyn. On w ten sposób mówi jak to dobrze, że wyszedłem z więzienia.

Santiago przyklęka przed Batuquitem, drapie go w głowę, pozwala mu się lizać po rękach. Pies drży, posikuje, zatacza się jak pijany i dopiero na dworze zaczyna skakać, drapie pazurami ziemię, biega.