Выбрать главу

Czy to na tym drugim roku spostrzegłeś, Zavalita, że nie wystarczy poznać marksizm, że jeszcze trzeba uwierzyć? Może właśnie brak wiary cię zgnoił, Zavalita.

Brak wiary w Boga, paniczu? Wiary w cokolwiek, Ambrosio. Idea Boga, idea „czystego ducha”, twórcy świata, nie ma uzasadnienia, twierdził Politzer, Bóg poza przestrzenią i czasem to coś, co nie może istnieć. Miałeś już inną twarz, Santiago, nie tę co zawsze. Trzeba by być zwolennikiem idealistycznej mistyki, a co za tym idzie, nie uznawać żadnej kontroli naukowej, twierdził Politzer, aby wierzyć w Boga istniejącego poza czasem, a więc nie istniejącego w żadnym momencie, i poza przestrzenią, a więc nie istniejącego nigdzie. Najgorsze to te wątpliwości, Ambrosio, cudownie było móc zamknąć oczy i mówić Bóg istnieje albo Bóg nie istnieje, i wierzyć w to. Tak, Aido, zdawał sobie sprawę, że czasem wpadają w pułapkę: mówił wierzę albo jestem tego samego zdania, a w głębi duszy miał wątpliwości. Materialiści, twierdził Politzer, opierając się na naukowych przesłankach utrzymują, że materia istnieje w przestrzeni i w danym momencie (w czasie). Zacisnąć pięści, zacisnąć zęby, Ambrosio, Apra nas uratuje, religia nas uratuje, komunizm nas uratuje, i wierzyć w to. Wtedy życie samo się zorganizuje, a człowiek nie będzie się czuł zawieszony w próżni, Ambrosio. On nie wierzy księżom, paniczu, i od dziecka nie chodzi do kościoła, ale wierzy w religię i w Boga, przecież każdy powinien w coś wierzyć, no nie, paniczu? A zatem, wywodził Politzer,. wszechświat nie mógł zostać stworzony, choćby dlatego, że Bóg, aby móc stworzyć świat, potrzebowałby takiej chwili, która nie byłaby żadną chwilą (jako że dla Boga czas nie istnieje), a poza tym świat musiałby powstać z niczego: i to cię tak trapi, Zavalita? mówiła Aida. A Jacobo: tak czy inaczej, jeśli już trzeba zacząć od wiary w coś, to lepiej wierzyć, że Boga nie ma, niż wierzyć w jego istnienie. Santiago też wolał to drugie, Aida, on chciał się przekonać, czy Politzer mówi prawdę, Jacobo. Drobnomieszczański agnostycyzm, Zavalita, zakamuflowany idealizm, Zavalita. A ona, Aida, nie ma żadnych wątpliwości? A Jacobo wierzy każdemu słowu Polit-zera? Wątpliwości to najgorsza rzecz, mówiła Aida, one cię sparaliżują, uniemożliwią działanie, a Jacobo: przez całe życie łamać sobie głowę czy to prawda? zadręczać się a może to kłamstwo? – zamiast działać? Świat się nie zmieni, Zavalita. Aby działać, trzeba w coś wierzyć, mówiła Aida, a wiara w Boga nigdy nie służyła do tego, żeby coś zmienić; i Jacobo: już lepiej wierzyć w marksizm, Zavalita, dzięki niemu można wiele zmienić. Wpajać robotnikom wątpliwości metodyczne? – mówił Washington; a chłopom cztery zasady dialektyki? – mówił Hektor. Myśli: myślałeś nie, Zavalita. Zamknąć oczy, marksizm opiera się na naukowych przesłankach, zacisnąć pięści, a religia na ignorancji, nogami zaprzeć się w ziemi, Bóg nie istnieje, ścisnąć szczęki, aż zęby zazgrzytają, motorem historii jest walka klas, naprężyć mięśnie: wyzwalając się z burżuazyjnego wyzysku – oddychać głęboko – proletariat wyzwoli ludzkość; atakować: i stworzy społeczeństwo bezklasowe. Nie mogłeś, Zavalita, myśli. Myśli: byłeś, jesteś, będziesz do śmierci mieszczuchem. Matczyny pokarm, szkoła, rodzina, dzielnica były więc silniejsze? myśli. zajmował się polityką. Czy wiedział, że oni przychodzą tutaj uczyć się marksizmu? Tak, wiedział; i nie miał nic przeciw temu? Jasne, że nie, uważał, że to bardzo dobrze.

– To musi być wspaniałe, rozmawiać ze swoim starym jak z przyjacielem – powiedział Santiago.

– Biedaczysko, był zawsze dla mnie ojcem, przyjacielem, a potem i matką – powiedziała Aida. – Kiedy moja mama umarła.

– Ja muszę ukrywać, co myślę, jeżeli chcę być w dobrych stosunkach z moim starym – powiedział Santiago. – On mi nigdy nie przyzna racji.

– Pewnie, przecież to kapitalista – powiedziała Aida.

W miarę jak koło się powiększało, zmiany ilościowe i skok jakościowy, myśli, przechodzili od dyskusji naukowych do politycznych. Od esejów Mariategui do rozprawiania się ze wstępniakami „La Prensa”, od materializmu dialektycznego do miażdżącej krytyki Cayo Bermúdeza, od sprawy zmiesz-czanienia aprizmu do ostrej krytyki najbardziej nieuchwytnego wroga: trockistów. Zidentyfikowali trzech, i zużyli całe godziny, tygodnie, miesiące na to, aby ich rozszyfrować, wybadać, śledzić i potępić: podejrzani intelektualiści snuli się po dziedzińcach San Marcos, sypali cytatami i prowokowali, heretycy, katastrof iści. Czy było ich wielu? Są nieliczni, ale bardzo niebezpieczni, mówił Washington; czy współpracują z policją? mówił Solórzano, może i tak, ale to wychodzi na jedno, powiadał Hektor, bo dzielić, mącić, spychać na złą drogę i zatruwać to jeszcze gorsze niż donosić, mówił Jacobo. Aby zmylić trockistów i uniknąć donosicieli, postanowili nie trzymać się razem na uniwersytecie, nie przystawać na wspólne pogawędki w przypadkowych spotkaniach na korytarzu. W kole panowała jednomyślność, poczucie wspólnoty, nawet solidarność, myśli. Myśli: przyjaźń tylko w naszej trójce. Czy innych drażniło istnienie tej ich samotnej wysepki, tego upartego triumwiratu? W dalszym ciągu chodzili wszędzie razem, do bibliotek i kawiarni, razem spacerowali po dziedzińcu, spotykali się po zebraniach kółka. Gadali, dyskutowali, włóczyli się, szli do kina i wpadali w zachwyt nad Cudem w Mediolanie, biały gołąb w końcowej sekwencji to był gołąbek pokoju, muzyka to Międzynarodówka, Vittorio de Sica musiał być komunistą, a kiedy w jakimś kinie zapowiadano film radziecki, biegli tam bez tchu, pełni nadziei, rozgorączkowani, choć wiedzieli z góry, że to będą jakieś starocie z nie kończącymi się scenami baletowymi.

– Dreszcze? – mówi Ambrosio. – Skurcz żołądka?

– Jak byłem mały, też mnie łapało, w nocy mówi Santiago. – Budziłem się w ciemnościach, och, umieram. Nie mogłem się poruszyć ani zapalić światła, ani krzyknąć. I tak leżałem skurczony, spocony, i trząsłem się cały.

– Na ekonomii jest jeden, który może mógłby być z nami powiedział Washington. – Cały kłopot w tym, że już nas jest za dużo.

– Ale skąd to się u pana wzięło, paniczu – mówi Ambrosio. Przyszło, tkwiło już w nim, maleńkie i lodowate, śliskie.

Skręcało się w żołądku, wydzielało ów płyn, od którego pociły się dłonie, przyśpieszało bicie serca i rozpływało się w dreszczach.

– Tak, to niezbyt rozsądne, zbierać się taką dużą gromadą – rzekł Hektor. – Najlepiej by było się podzielić.

– Jasne, podzielmy się, ja byłem najbardziej za tym, i ani mi przez głowę nie przeszło, co będzie – mówi Santiago. – A potem przez całe tygodnie budziłem się i powtarzałem sobie jak idiota, to nie może być, nie może być.

– Jakie kryterium podziału przyjmiemy? – powiedział Indianin Martínez. – No, szybko, szkoda czasu.

– Śpieszy mu się, bo przygotował wykład o wartości dodatkowej – zaśmiał się Washington.

– Możemy losować – powiedział Hektor.

– W losowaniu jest coś irracjonalnego – powiedział Jacobo.

– Proponuję podział alfabetyczny.

– Świetnie, to bardziej racjonalne i łatwiejsze – powiedziała Ave. – Cztery pierwsze osoby w jednej grupie, pozostali w drugiej.

Nie, nie zaczęło mu walić serce, nie zaczął go żreć tamten robak. Był zaskoczony i zbity z tropu, myśli, i tylko ta nagła niedyspozycja. I jeszcze świadomość: to pomyłka. I ta jasna świadomość, myśli: pomyłka?

– Kto się zgadza z propozycją Jacobo, niech podniesie rękę – powiedział Washington.

Rosnąca niemoc, otępienie, zawrót głowy i nieśmiałość paraliżująca język, kiedy o kilka sekund później niż tamci podnosił ramię.

– No więc załatwione – powiedział Washington. – Jacobo,