Выбрать главу

– No to przesłuchajcie ich wreszcie – rzekł Cayo Bermúdez.

– A jak ranni, lepiej?

– Rozmawialiśmy jak tacy dwaj, co to ani się nie znają, ani sobie nie ufają – mówi Ambrosio. – W Chincha, kiedyś wieczorem, kupę lat temu. Od tego czasu nie słyszałem o nim, paniczu.

– Dwóch studentów trzeba było odstawić do szpitala więziennego, don Cayo – powiedział prefekt. – Policjantom nic się nie stało, małe obrażenia.

I wznosił się ciągle, trawiąc swoją zdobycz, uparty, w ciemnościach, a kiedy miał już roztopić się w blasku, rozłożył skrzydła, majestatycznie zakreślił w powietrzu łuk, bezkształtny cień, niewielka plama przesuwająca się ponad nieruchomą, pofalowaną płaszczyzną białego piasku, żółtego piasku; zatoczył koło i miał pod sobą to wszystko: kamienie, mury, kraty, półnagich ludzi, którzy ledwo się ruszali albo leżeli w cieniu połyskującego daszka-okapu z cynkowej blachy, jeep, palisadę, palmy, wstążkę wody, szeroką wodną aleję, chaty, domy, samochody, place obsadzone drzewami.

– Zostawiliśmy jedną kompanię w San Marcos i reperujemy bramę zburzoną przez czołg – powiedział prefekt. – Jedną sekcję posłaliśmy na wydział medycyny. Ale nie było żadnych prób manifestacji ani nic takiego, don Cayo.

– Proszę mi zostawić te fiszki z kartoteki, pokażę je ministrowi – powiedział Cayo Bermúdez.

Harmonijnie rozwinął brunatne skrzydła, zniżył lot, zawrócił majestatycznie i znów wzbił się ponad drzewa, nad wstążkę wody, nad nieruchome piaski, opisywał koła nad połyskującą cynkową blachą, nie spuszczając z niej oka opadł jeszcze trochę, obojętny na ów pomruk, na wygłodniałe wrzaski i chytre milczenie w tym prostokącie zamkniętym murem i kratą, a baczny tylko na ów daszek z karbowanej blachy, którego blask sięgał jego skrzydeł, i tak opuszczał się ciągle, coraz niżej: oczarowany tą orgią światła, pijany blaskiem?

– Ty dałeś rozkaz, żeby wziąć San Marcos? – powiedział pułkownik Espina. – Ty? Bez porozumienia ze mną?

– Taki siwy Murzyn, ogromny, łaził jak małpa. – powiedział Ambrosio. – Chciał wiedzieć, czy w Chincha można się zabawić z kobietami, zabrał mi forsę. Nie mam o nim dobrego wspomnienia, don.

– Zanim pogadamy o San Marcos, opowiedz o podróży – rzekł Bermúdez. – Jak tam nasze sprawy na Północy?

Ostrożnie wysunął szarawe łapki – wypróbowywał twardość, temperaturę, samo istnienie cynkowej blachy? – złożył skrzydła, usiadł, spojrzał i odgadł, i już było za późno: kamienie zwaliły mu się na skrzydła, połamały kości, roztrzaskały dziób i podzwaniając metalicznie toczyły się po okapie, spadały na ziemię.

– Na Północy w porządku, ale ja cię pytam, czy jesteś przy zdrowych zmysłach – powiedział pułkownik Espina. – Panie pułkowniku, wzięto uniwersytet, panie pułkowniku, żandarmeria w San Marcos. A ja, minister, nic nie wiem. Chyba oszalałeś, Cayo?

Zwinny ptak ześlizgiwał się, konał na ołowianoszarej blasze barwiąc ją purpurowymi plamami, był już przy brzegu, opadł i schwytały go głodne dłonie, wyrywały go sobie, oskubywały z piór, rozlegał się śmiech, przekleństwa, i już pod murem z adobe rozpalano ognisko.

– Patrzą? A niech sobie patrzą – powiedział Trifulcio. – Kto wie swoje, ten wie, ale do mnie nikt się nie przyczepi.

– Zająłem San Marcos, przeciąłem ten wrzód w kilka godzin i bez straty w ludziach – powiedział Bermúdez. – A ty zamiast mi podziękować, pytasz, czy nie oszalałem. To niesprawiedliwie, Góral.

– Murzynka też go już nie zobaczyła po tamtej nocy – mówi Ambrosio. – Uważała, paniczu, że on ma wrodzone złe skłonności.

– Będą protesty z zagranicy, a to właśnie jest nam bardzo nie na rękę – powiedział pułkownik Espina. – Nie wiesz, że prezydent chce unikać zamieszek?

– Nie wiem, co jest nam bardziej nie na rękę: protesty czy dywersyjne ognisko w samym centrum Limy powiedział Bermúdez. – Za parę dni można będzie wycofać policję, San Marcos się otworzy i spokój.

Wytrwale żuł kawałek mięsa, który zdobył w walce na pięści, paliły go ramiona i ręce, na ciemnej skórze miał zadrapania, a ‘ognisko, na którym upiekł swoją zdobycz, jeszcze dymiło. Przykucnął w kącie pod okapem z blachy, zmrużył oczy przed nadmiernym blaskiem, a może po to, aby lepiej smakować tę rozkosz, która rodziła się w ruchu szczęk, ogarniała podniebienie i język, i gardło; w przełyku czuł delikatne drapanie resztek piór pozostałych w przypieczonym mięsie.

– A poza tym nie byłeś do tego powołany, decyzja należała do ministra, nie do ciebie – powiedział pułkownik Espina. – Wiele państw nie uznało naszego rządu. Prezydent na pewno jest wściekły.

– O, idą goście – powiedział Trifulcio. – O, już są.

– Uznały nas Stany Zjednoczone, to najważniejsze – powiedział Bermúdez. – A o prezydenta się nie martw, Góral. Porozumiałem się z nim wczoraj wieczorem, zanim przystąpiłem do akcji.

Inni spacerowali pod zabójczym słońcem, już w zgodzie, nie pamiętając o urazach, o tym, że przed chwilą wymyślali sobie, pchali się i bili o łup; albo spali pod ścianą, zakrywszy oczy gołym ramieniem, brudni, bosi, z otwartymi ustami, zezwierzęceni ze zmęczenia, głodu i gorąca.

– Na kogo teraz kolej? – powiedział Trifulcio. – Komu zadzwonią?

– Mnie chyba nigdy nic nie zrobił – powiedział Ambrosio. – Aż do tamtego wieczora. Nie miałem do niego złości, don, choć i nie miałem za co go lubić. A wtedy to raczej mi go było żal.

– Obejdzie się bez trupów, tak obiecałem prezydentowi i dotrzymałem słowa – powiedział Bermúdez. Tu są karty tych piętnastu zatrzymanych. Oczyścimy San Marcos i studenci będą mogli znowu zacząć zajęcia na uczelni. Jesteś niezadowolony, Góral?

– Żałowałem go nie dlatego, że siedział, proszę mnie zrozumieć, paniczu – mówi Ambrosio. Tylko dlatego, że wyglądał jak żebrak. Bez butów, pazury o, takie długie, strupy na ramionach, a na gębie to już nie strupy, tylko brud. Tak jak mówię, nic nie kłamię.

– Zachowałeś się tak, jakby mnie wcale nie było – powiedział pułkownik Espina. – Dlaczego nie uzgodniłeś ze mną?

W podcieniach ukazał się don Melquíades w eskorcie dwóch żandarmów, a za nim wysoki mężczyzna w słomkowym kapeluszu, którego skrzydła chwiały się w upalnym wietrze, jakby były z jedwabnej bibułki, miał na sobie biały garnitur, błękitny krawat i jeszcze bielszą koszulę. Przystanęli i don Melquíades powiedział parę słów do nieznajomego, pokazując mu kogoś na podwórzu.

– Bo to było ryzykowne – powiedział Bermudez. – Mogli mieć broń, mogli otworzyć ogień. Nie chciałem, Góral, żeby ta krew spadła na twoją głowę-.

To nie był adwokat, adwokat nie byłby tak dobrze ubrany, ani też nie był to żaden przedstawiciel władzy, bo czy im dziś dawali zupę z mięsem, czy kazali pozamiatać cele i ubikacje, jak zwykle podczas inspekcji? A skoro nie adwokat, to kto?

– Mogłoby to zaważyć na twojej karierze, wytłumaczyłem to prezydentowi – powiedział Bermudez. – Podejmuję decyzję, biorę na siebie odpowiedzialność. W razie jakichś następstw ja rezygnuję ze stanowiska, a Góral pozostaje bez skazy.

Przestał ogryzać całkiem już gładką kosteczkę, którą trzymał w łapskach, wyprężył się, opuścił głowę, jego oczy ze strachem zerkały w stronę podcieni: don Melquíades dawał mu znaki, wskazywał na niego.