Выбрать главу

– Może jadą same – powiedział Popeye. – Chodź, chudy, zasuwamy razem z nimi.

– Twoja flama to Teté, tak czy nie, chorągiewko? – powiedział Santiago.

– Jasne, tylko Teté – powiedział Popeye. – Jeżeli zamiast tego chcesz, żebyśmy poszli do ciebie i posłuchali płyt, to zgoda.

Santiago niechętnie pokręcił głową: wykombinował trochę forsy, pójdzie i da tej czarnulce, ona tu mieszka, na Surquillo. Popeye otworzył oczy: Amalii? I zaczął się śmiać, dasz jej swoje kieszonkowe, bo twoi starzy ją wylali? To nie kieszonkowe, Santiago przełamał słomkę na pół, wziąłem pięć dych ze skarbonki. Popeye postukał się palcem w czoło: prosto do czubków, chudy. Wylali ją przeze mnie, powiedział Santiago, co w tym złego, że jej zaniosę trochę forsy? Przecież się nie zakochałeś w Murzynce, chudy, pięć dych to kupa forsy, możemy za to zabrać bliźniaczki do kina. Ale właśnie w tej chwili bliźniaczki wsiadły do zielonego morrisa, a Popeye za późno, bracie. Santiago zapalił.

– Nie wierzę, że Chispas dał yohimbinę swojej dziewczynie, zmyślił wszystko, żeby się pochwalić, jaki to on jest – powiedział wtedy Popeye. – Ty byś dał yohimbinę porządnej dziewczynie?

– Mojej nie – powiedział Santiago. – Ale jakiejś tam pinduli na przykład, czemu nie.

– I co z tym zrobisz? – szepnął Popeye. – Dasz komuś czy wyrzucisz?

Miał zamiar wyrzucić, piegus, i Santiago zniżył głos, poczerwieniał, a’potem pomyślałem, i zająknął się, tak mi przyszło do głowy. Tylko żeby zobaczyć, jak to wygląda, piegus, co byś na to powiedział.

– Szczyt głupoty, za pięć dych można mieć masę różnych rzeczy – rzekł Popeye. – No ale to w końcu twoja forsa.

– Chodź ze mną, piegus – powiedział Santiago. – To tutaj zaraz, na Surquillo.

– Ale potem pójdziemy do ciebie posłuchać płyt – powiedział Popeye. – I zawołasz Teté.

– Cholernie wyrachowany gówniarz z ciebie, piegus – powiedział Santiago.

– A jak się dowiedzą twoi starzy? – powiedział wtedy Popeye. – Albo Chispas?

– Moi starzy wyjeżdżają do Ancón i wrócą dopiero w poniedziałek – powiedział Santiago. – A Chispas pojechał na hacjendę do swojego kumpla.

– Uważaj, bo jej to może zaszkodzić, jeszcze nam zemdleje – powiedział piegus.

– Damy jej tylko trochę – powiedział Santiago. – Nie bądź taki mięczak.

W oczach Popeye’a zabłysło światełko – pamiętasz, chudy, jak podglądaliśmy Amalię? Z tarasu można było zajrzeć do łazienki dla służby, w świetliku dwie nieruchome twarze jedna przy drugiej, a niżej niewyraźna sylwetka, czarny płaszcz kąpielowy, fajna ta czarnula, chudy. Para przy sąsiednim stoliku podniosła się i Ambrosio wskazuje na kobietę: to taki nocny motyl, paniczu, cały dzień spędza w „Katedrze” i czeka na klientów. Patrzą, jak tamta para wychodzi, jak przecina ulicę Shell. Na przystanku nie było teraz nikogo, autobusy pospieszne i zwykłe przejeżdżały prawie puste. Zawołali kelnera, zapłacili po połowie, skąd on wiedział, że to dziwka? Bo „Katedra” to nie tylko knajpa, paniczu, ale i burdel, z tyłu za kuchnią jest pokoik, wynajmują po dwa sole za godzinę. Szli przez Larco popatrując na dziewczyny wychodzące ze sklepów, na kobiety, które pchały wózki z piszczącymi dzieciakami. W parku Popeye kupił „Ostatnie Wiadomości” i głośno przeczytał jakieś bzdury, przejrzał rubrykę sportową i kiedy mijali „La Tiendecita Blanca”, cześć, Lalo. W alei Ricardo Palma zmięli gazetę i rzucili, została na ziemi, na rogu Surquillo.

– Jeszcze tylko brakuje, żeby Amalia się wściekła i posłała mnie do wszystkich diabłów – powiedział Santiago.

– Pięćdziesiąt solów to majątek – powiedział Popeye. – Przyjmie cię jak króla.

Byli koło kina Miraflores, naprzeciwko placu targowego, gdzie w budkach z desek, w szałasach z mat i w namiotach sprzedawano kwiaty, gliniane naczynia i owoce; aż tu dobiegały odgłosy strzałów, tętent koni, indiańskie okrzyki, dziecięce głosy: Śmierć w Arizonie. Przystanęli i oglądali afisze: patrz, chudy, fajny western.

– Jestem nie w sosie – powiedział Santiago. – Wczoraj wieczorem nie mogłem usnąć, to pewnie dlatego.

– Jesteś nie w sosie, bo się łamiesz – mówił Popeye. – Namawiasz mnie nic nie będzie, nie bądź taki mięczak, a jak co do czego, sam pierwszy się pietrasz. No to chodźmy do kina i już.

– Wcale się nie łamię, już mi przeszło – powiedział Santiago. – Poczekaj, zobaczę, czy starzy wyjechali.

Wozu nie było, znaczy, że wyjechali. Weszli przez ogród, minęli fontannę z basenem wyłożonym kafelkami, ty, chudy, a jak ona śpi? No to ją obudzimy, piegus. Santiago otworzył drzwi, pstryknięcie kontaktu i ciemności znikły, zmieniły się w dywany, obrazy, lustra, stoliki z popielniczkami, lampy. Popeye chciał usiąść, ale Santiago chodźmy od frontu, do mojego pokoju. Patio, gabinet, schody z żelazną poręczą. Santiago zostawił Popeye’a na progu, wejdź i puść jakąś muzykę, i poszedł po nią. Chorągiewki z liceum, portret Chispasa i fotografia Teté w sukience od pierwszej komunii, ładna, pomyślał Popeye, na komodzie brzuchata i uszata świnka, sięga po nią, ciekawe ile tam w środku forsy. Usiadł na łóżku, zapalił radio na nocnym stoliku, walc Felipa Pinglo, kroki, to chudy: w porządku, piegus. Była u siebie, nie spała, przynieś mi coca-colę, roześmieli się: pss, już idzie, czy to ona?

Tak, a teraz stała u siebie na progu, zdziwiona, i patrzyła na nich podejrzliwie. W różowym sweterku i nie zapiętej bluzce, oparta o framugę, nie mówiła ani słowa. To Amalia i nie Amalia, pomyślał Popeye, czy to ta, która w niebieskim fartuchu krążyła po domu chudego z tacą albo miotełką z piór. Miała teraz rozczochrane włosy, dobry wieczór, paniczu, pantofle na płaskim obcasie i wyglądała na przestraszoną: jak się masz, Amalia.

– Mama mówiła, że odchodzisz od nas – powiedział Santiago. – Jaka szkoda, że odchodzisz.

Amalia odsunęła się od drzwi, popatrzyła na Popeye’a jak na dziecko, które się do niej uśmiecha na ulicy, i zwróciła się do Santiago: nie odchodzi z własnej woli, señora Zoila ją zwolniła. Ale dlaczego, señora, a señora Zoila dlatego że tak chcę i zaraz się pakuj. Opowiadała i przygładzała włosy dłońmi, poprawiała sobie bluzkę. Santiago słuchał naburmuszony. Ona nie chciała odchodzić, paniczu, ona tak prosiła senorę.

– Postaw tacę na stoliku – powiedział wtedy Santiago. – Poczekaj, posłuchamy muzyki.

Amalia postawiła tacę ze szklankami i coca-colą pod portretem Chispasa i przystanęła koło komody, zaciekawiona. Miała białą sukienkę i płaskie pantofle służącej, ale była bez fartucha i bez czepeczka. Dlaczego tak stanęła w kącie? Chodź, usiądź, tu jest miejsce. Jak to, ona ma usiąść, i zachichotała, pani nie lubi, żeby wchodziła do pokoju paniczów, czy on o tym nie wie? Głupia, mojej mamy nie ma, głos Santiago nagle stał się napięty, ani on ani Popeye nic nie riaskarżą, siadaj, głupia. Amalia znów się zaśmiała, teraz to tak mówi, ale jak się rozgniewa, to zaraz poskarży i señora będzie krzyczała. Słowo, że chudy nie naskarży na ciebie, powiedział Popeye, nie daj się prosić i siadaj. Amalia popatrzyła na Santiago, popatrzyła na Popeye’a i przysiadła na brzegu łóżka, teraz już z poważną twarzą. Santiago wstał, podszedł do stolika z tacką, żebyś tylko nie przeholował, pomyślał Popeye i spojrzał na Amalię: czy lubi, jak to śpiewają? Wskazał radio, fantastyczne, nie? Tak, lubi, bardzo ładnie śpiewają. Położyła dłonie na kolanach, trzymała się sztywno, przymknęła oczy, jakby chcąc lepiej słyszeć: to Trubadurzy Północy, Amalio. Santiago nalewał coca-colę i Popeye z niepokojem śledził jego ruchy. Czy Amalia umie tańczyć? Walce, bolero, huarache? Amalia się uśmiechnęła, spoważniała i już znowu uśmiechnięta: nie, nie umie. Przysunęła się jeszcze trochę do brzegu łóżka, skrzyżowała ramiona. Jej ruchy były skrępowane, jakby miała za ciasną suknię albo jakby coś ją uwierało w plecy; jej cień nieruchomo tkwił na posadzce.