Выбрать главу

– Przyniosłem ci, żebyś sobie coś kupiła – powiedział Santiago.

– To dla mnie? – Amalia popatrzyła na banknoty i nie wzięła ich. – Ale przecież señora Zoila zapłaciła mi za cały miesiąc, paniczu.

– To nie są pieniądze od mojej mamy – powiedział Santiago. – To ja ci daję, w prezencie.

– Ale po co panicz ma mi dawać swoje pieniądze – policzki jej pociemniały, zmieszana patrzyła na chudego. – Jak ja mogę przyjąć?

– Nie bądź głupia – nalegał Santiago. No, pijemy, Amalio. Sam dał przykład: podniósł szklankę i wypił. Grali teraz Siboney i Popeye otworzył okno: ogród, drzewka na ulicy w świetle narożnej latarni, smagana wodotryskiem powierzchnia wody, iskrzący się cokół z kafelków, ty, chudy, żeby tylko jej się nic nie stało. No to pańskie zdrowie, paniczu, i Amalia wypiła długi łyk, odetchnęła i odsunęła od ust prawie pustą szklankę: wspaniała, zimna. Popeye podszedł do łóżka.

– Chcesz, nauczymy cię tańczyć – powiedział Santiago.

– I jak sobie znajdziesz narzeczonego, możesz chodzić na każdą fiestę bez obawy, że będziesz sterczeć pod ścianą.

– A może ona już ma narzeczonego – powiedział Popeye. – Przyznaj się, Amalia, masz?

– Patrz, piegus, jak się śmieje – Santiago ujął ją za ramię. – Jasne, już masz, odkryliśmy twoją tajemnicę.

– Tak, masz – Popeye rzucił się na łóżko i złapał Amalię za drugie ramię. – Śmiejesz się, diablico.

Amalia skręcała się ze śmiechu i wyrywała im się, ale oni nie puszczali, czemu miałabym mieć, paniczu, ona nie ma nikogo, szturchała ich, żeby się odsunęli, Santiago objął ją, Popeye położył rękę na jej kolanie i Amalia dała mu po łapie: co to to nie, paniczu, ona się nie da dotknąć. Ale Popeye znów zaczął swoje: ty łotrzyco, ty cwaniaro. A może ona nawet i tańczyć umie, tylko kłamała, no powiedz szczerze: no więc niech już będzie, paniczu, zgodziła się. Wzięła banknoty, które pogniotły się w jej dłoniach, niech widzą, że dalej nie da się prosić, i schowała je do kieszeni. Ale było jej przykro, że bierze od panicza pieniądze, teraz nie będzie miał nawet za co się zabawić w niedzielę.

– Nie martw się – powiedział Popéye. – Jak nie będzie miał, to my wszyscy z dzielnicy, cała nasza paka, złożymy się i mu zafundujemy.

– Jacy dobrzy przyjaciele – i Amalia otworzyła szeroko oczy, jakby coś sobie przypomniała. – Ale proszę, zajdźcie chociaż na chwileczkę. I proszę mi wybaczyć, że u mnie tak skromnie.

Nie dała im nawet czasu, żeby się wykręcić, wbiegła do domu, a oni za nią. Plamy sadzy, kilka krzeseł, dwa nie posłane łóżka. Nie mogą zostać długo, Amałio, umówili się. Przytaknęła, brzegiem spódnicy starła stół na środku pokoju, chwileczkę, zaraz. Złośliwa iskierka w jej oczach, niech sobie chwilkę porozmawiają, ona zaraz wróci, tylko coś kupi, chce ich poczęstować. Santiago i Popeye popatrzyli na siebie przestraszeni, oczarowani, ty, chudy, jak nie ta sama, ona zwariowała. Wybuchy śmiechu rozbrzmiały po całym pokoju, twarz Amalii ociekała potem, oczy łzawiły, łóżko drżało i poskrzypywało. Teraz ona też klaskała w takt muzyki: tak, tak, umie tańczyć. Zabrali ją kiedyś do Agua Dulce i tam tańczyła w takim lokalu, gdzie była orkiestra, oszalała, pomyślał Popeye. Wstał, zgasił radio, nastawił adapter, wrócił na łóżko. Teraz chciałby zobaczyć, jak ona tańczy, cieszysz się, co, łotrzyco, chodź, zatańczymy, ale Santiago się podniósł: Amalia z nim zatańczy, piegus. Ty łobuzie, pomyślał Popeye, wykorzystujesz ją, bo to twoja służąca, a jakby tu przyszła Teté? – i poczuł, że ma miękkie nogi i że chce wyjść. Ty łobuzie. Amalia zerwała się i tańczyła po całym pokoju, sama, obijając się o meble, niezręczna i ciężka, podśpiewywała pod nosem, kręciła się po omacku, póki Santiago nie objął jej ramieniem. Popeye oparł głowę na poduszce, wyciągnął rękę i zgasił lampkę, ciemność, potem odblask światła z ulicy i w nim niewyraźne dwie postacie. Popeye widział, jak chwieją się krążąc w tańcu, słyszał piskliwy głos Amalii i włożył rękę do kieszeni, widzi panicz, jak ja umiem tańczyć? Kiedy płyta się skończyła, Santiago usiadł na łóżku, Amalia stała przy oknie, plecami do nich, i śmiała się. Chispas miał rację, patrz, co się z nią zrobiło, zamknij się, draniu. Mówiła, śpiewała i chichotała jak pijana, przewracała oczami, ty, piegus, Santiago był trochę nieswój, a jak zemdleje? Skończ już z tymi głupstwami, powiedział mu Popeye na ucho, zaprowadź ją do łóżka. Jego głos był stanowczy, naglący, ona już gotowa, chudy, a ty nie? a Santiago z niepokojem, z trudem: tak, on też, piegus. Rozbiorą ją, będą ją dotykać rękami: położymy ją, chudy. Na wpół wychylona przez okno Amalia kiwała się lekko, mrucząc coś pod nosem, i Popeye widział jej sylwetkę odcinającą się na tle ciemnego nieba: jeszcze jedną płytę, jeszcze jedną. Santiago się podniósł, skrzypce i głos Leo Mariniego, aksamit, pomyślał Popeye i zobaczył, że Santiago idzie w stronę balkonu. Dwa cienie złączyły się, sam go namówił, a teraz każe mu słuchać skrzypiec, czekaj, zapłacisz mi za to świństwo, ty draniu. Teraz się nawet nie poruszali, czarnulka była mała i krępa, wydawała się jakby uwieszona do ramienia chudego, musiało ją dobrze wziąć, a to łobuzica, i odgadł głos Santiago, no jak, zmęczona? głos zduszony i słaby, jakby zdławiony, nie chce się położyć? Przyprowadź ją tutaj, pomyślał. Byli koło niego, Amalia tańczyła jak lunatyczka, z zamkniętymi oczami, dłonie chudego sunęły w górę i w dół, znikały za jej plecami i Popeye nie widział twarzy tych dwojga, tamten ją całował, a on tu jak w teatrze, a to diablica, proszę bardzo, niech panicze się częstują.

– Słoniki też przyniosłam – powiedziała Amalia. – To tak jak zawsze panowie piją, prawda?

– Po coś sobie robiła kłopot – rzekł Santiago. – My już idziemy.

Podała im coca-colę i słomki, przyciągnęła krzesło i usiadła naprzeciwko; uczesała się, włożyła pasek i zapięła bluzkę i sweter, patrzyła, jak piją. Ona sama nic nie piła.

– Nie trzeba było tak wyrzucać twojej forsy, ty głupia – powiedział Popeye.

– To wcale nie moja forsa, tylko prezent od panicza Santiago – roześmiała się Amalia. – A co to, nie mogę was ugościć?

Drzwi od ulicy były otwarte, na zewnątrz zaczynało się już ściemniać, z daleka dobiegały odgłosy jadących tramwajów. Na ulicy zrobił się ruch, głosy, śmiechy, niektórzy przechodnie na moment zwracali twarze w ich stronę i patrzyli.

– Już wychodzą z fabryk – powiedziała Amalia. – Szkoda, że do laboratorium pańskiego ojca tak daleko, paniczu. Na aleję Argentina będę musiała jeździć tramwajem i potem jeszcze autobusem.

– Masz pracować w laboratorium? – rzekł Santiago.

– To tatuś panu nic nie mówił? – powiedziała Amalia. – Tak, od poniedziałku.

Właśnie wychodziła z domu z walizką i spotkała don Fermina, chcesz, to cię umieszczę w laboratorium? A ona oczywiście, że chcę, don Fermín, gdziekolwiek, i wtedy on zawołał panicza Chispasa i powiedział mu zadzwoń do Carrillo, niech jej da pracę: a to numer, pomyślał Popeye.

– Świetnie – powiedział Santiago. – W laboratorium na pewno ci będzie lepiej.

Popeye wyciągnął paczkę chesterfieldów, poczęstował Santiago, zawahał się chwilę i podsunął papierosy Amalii, ale ona nie, ona nie pali, paniczu.