Выбрать главу

Serce Suli rozśpiewało się szalonym podziwem dla zuchwałej akcji Honga. Przywódca grupy próbował naprawić niedoskonałości swojego planu czystą odwagą.

Nerwy Suli drgnęły, gdy ciężarówka uderzyła w blokadę policyjną i odrzuciła pojazd tak jak człowiek odpędza owada. Fragment naksydzkiego samochodu — pokrzywiony żółty kawałek metalu — wyleciał wysoko w powietrze, po czym runął na chodnik z donośnym łoskotem, który Sula słyszała nawet przez zamknięte okno. W miejscu zderzenia leżał jeden Naksyd, drugi odskakiwał z zadziwiającą prędkością, a potem grzebał łapami po chodniku, szukając karabinu, który spadł mu z ramienia.

Ciężarówka zniknęła pod wiaduktem, zostawiając za sobą serię dudnień, gdy opony przeskakiwały szczeliny dylatacyjne. Zwycięstwo pojechało za nią. Naksyd chwycił karabin i podniósł go do ramienia… i nagle jakby rozpłynął się w deszczu iskier.

Każdy karabin w grupie Blanche miał skrzynkowy magazynek z czterystu jeden nabojami bezłuskowej amunicji, z których każdy mógł być wystrzelony w czasie mniejszym niż trzy sekundy. Naksyd musiał wchłonąć z pół magazynku.

Potem broń została skierowana na samochód policyjny — pojazd skoczył, gwałtownie się zatrząsł i osiadł na zawieszeniu, gdy złowroga biała mgła uniosła się z jego podziurawionej karoserii.

Kilka sekund później sedan Zwycięstwo znów się pojawił, pełnym gazem jadąc do tyłu po zjeździe. Procesja Naksydów przetaczała się; wydawało się, że nie zauważyli walki albo reagowali z opóźnieniem.

— Wszystkie zespoły, uwaga. — W słuchawkach Suli rozległ się głos Honga zaprawiony subtelnym triumfem. — Przygotować się do detonacji na mój rozkaz.

Sula odwróciła się do swego zespołu:

— Padnij! Już!

Sama nie rzuciła się na brzuch, ale w kucki przywarła plecami do szczytowej ściany, czerpiąc pociechę z jej solidności.

Eksplozja nadeszła w kilku szybkich fazach: najpierw wielki trzask — zagrzechotały szklane naczynia w serwantce Gueich — potem potężny huk, który przeszedł falą przez ciało Suli, poruszając wszystkie wewnętrzne organy, wreszcie przytłaczający łoskot. Odczuła go jak kopnięcie w krzyż. Niski grzmot, który jakby uniósł budynek z fundamentów, a potem opuścił go z niezwykłą siłą.

Sula miała akurat głowę odwróconą w lewo, na okno w dachu, i dokładnie widziała, że wygina się ono do środka jak bańka, która za chwilę pęknie, ale tworzywo szyby wytrzymało i ku zdziwieniu Suli szyba powróciła do swego poprzedniego kształtu w ramie.

Och, trudno. Teraz będą musieli ją usunąć strzałami karabinów.

Skoczyła na nogi, gdy gruz gruchnął o ścianę domu. Wiadukt cudownie zniknął, został po nim szeroki dół, otoczony plątaniną poskręcanych dźwigarów i prętów zbrojeniowych. Ponad tym pobojowiskiem migotała w świetle świtu wieża kurzu i dymu. Szczątki budowli ciągle spadały na jezdnię. Z ciemnej jamy wysuwał się złowieszczy język ognia.

Trudno ocenić, jak wielkie straty ponieśli Naksydzi. W ich konwoju pojazdy poruszały się w sporej odległości i prawdopodobnie w chwili wybuchu na moście znajdowały się najwyżej dwie maszyny. Jeśli przedtem byli tam Naksydzi, to teraz zniknęli. Przy drugim końcu wiaduktu leżał autobus, tam mniej więcej, gdzie dopadła go eksplozja. Był nienaruszony, leżał na dachu, z wybitymi, ślepymi oknami. Reszta konwoju stanęła. Naksydzi jak ciemne insekty wyroili się z pojazdów.

— Wszystkie zespoły! Otworzyć ogień! — usłyszała Sula pogodny, pełen otuchy głos Honga. — Ognia! Ognia! Ognia!

Sula widziała swój zespół jak przez mgłę. W powietrzu unosiło się mnóstwo drobnych cząsteczek kurzu. Spence przywarła płasko do podłogi, przyłożywszy ręce do hełmu, a Macnamara siedział z miną człowieka ogłuszonego.

— Wstać! — zawołała Sula. — Strzelać!

Pomyślała: wystrzelcie po magazynku ze swoich broni i chodu stąd. Trzydziestu kilku członków Grupy Blanche — nawet jeśli uwzględni się ich przewagę dzięki zaskoczeniu i lepszej pozycji — nie mogło liczyć na to, że przez dłuższy czas zdołają stawić opór setkom Naksydów na ulicy w dole.

I w tym momencie wszystkie okna, wychodzące na aleję Axtattle, wpadły do środka; wcześniej przetrwały wybuch — teraz roztrzaskały się pod nawałnicą ognia Naksydów. Sula padła na podłogę, gdy kawałki szyby odbiły się od jej zbroi, a z sufitu poleciał tynk. Ponad jej głową karabin maszynowy obrócił się na trójnogu, gdy pociski trafiły w długą lufę. Macnamara skoczył na nogi i wyciągnął rękę, by uspokoić karabin, ale Sula krzyknęła:

— Padnij!

I Macnamara z przestraszoną miną padł przy niej na podłogę.

— Przestaw karabin w tryb automatyczny i spadaj stąd! — zawołała Sula. Przez twardą powłokę zbroi czuła ostre uderzenia w podłogę od spodu — kule wpadały przez okna niższej kondygnacji i tam uderzały w sufit. W dywanie pojawiły się dziury; kłaczki i fragmenty podłoża wylatywały w powietrze. Cały budynek się trząsł.

Grad tynku nadal padał. Sula pomknęła na czworakach do drzwi i wytoczyła się do korytarza. Spence była tuż za nią.

Sula odwróciła głowę i spojrzała na pokój: Macnamara ciągle klęczał za karabinem i wściekle walił w podkładkę kontrolną. Ramiona i hełm miał zasypane białym pyłem.

— Chodź! — przynagliła go Sula. Wtem jej serce rozpaczliwie skoczyło, gdy zobaczyła, jak wyrzucił w bok ramiona i upadł na plecy, trafiony prosto w pierś. Krzyknęła i chciała rzucić się do pokoju, gdy zauważyła szramę w zbroi Macnamary i dostrzegła, że jego ręce się ruszają. A więc zbroja wytrzymała uderzenie.

— Pieprzyć to! — krzyknęła do niego. — Zmiataj stąd!

Z pewnym wysiłkiem Macnamara przekoziołkował do pozycji siedzącej i z silną determinacją wyciągnął rękę do pilota. Sula odsunęła się od drzwi, gdy pojawiła się rodzina Gueich — poruszali się na rękach i kolanach. Z lewego oka pana Guei leciała krew — stracił oko od kuli lub uderzenia odłamka. Żona krzyczała histerycznie i teraz córka opiekowała się niemowlęciem: niosła je w ramionach do względnie bezpiecznego korytarza. Na twarzy miała ten sam wyraz celowej determinacji, jak córka podczas gry wideo.

Sula odruchowo skoczyła, gdy nagle w uchu usłyszała głośny kobiecy krzyk.

— Cztery-Dziewięć-Jeden, tu Dwa-Jeden-Jeden. Ogień Naksydów bardzo silny. Wycofujemy się. — Zespół Operacyjny 211 znajdował się w tym samym budynku; weszli tu jako pierwsi, a potem wprowadzili grupę Suli do mieszkania Gueich.

Sula usiłowała sobie przypomnieć protokół komunikacyjny.

— Kom: do Dwa-Jeden-Jeden. Tu Cztery-Dziewięć-Jeden. Potwierdzam. My się też wycofujemy. Kom: wyślij.

Macnamarze udało się w końcu zaprogramować karabin, który teraz automatycznie wyszukał cel, obniżył lufę, strzelił i natychmiast wyleciał w powietrze — w lufę trafiły kule nieprzyjaciela; zatem pierwszy pocisk Zespołu 491 osiągnął tylko tyle, że została zniszczona broń, która go wystrzeliła.

Macnamara z niedowierzaniem patrzył na zniszczony karabin. Sięgnął po swój osobisty karabin.

— Dosyć! — krzyknęła Sula. — Uciekaj stąd!

Macnamara chwilę się zastanawiał, ale zaraz pobiegł do tyłu. Gdy dotarł do drzwi, Sula uniosła się i pomogła mu wstać.

— Na schody! Biegiem! — krzyknęła.

Spence już tam biegła, kulejąc. Zostawiała w korytarzu krwawe ślady. Sula pchnęła Macnamarę za dziewczyną, a potem sama ruszyła za nimi.

Kule nadal wpadały do korytarza, ale niebezpieczeństwo było tu znacznie mniejsze niż w pokoju od frontu. Spence dotarła do schodów ewakuacyjnych, błyskawicznie otworzyła drzwi i zniknęła w klatce schodowej. Macnamara ruszył tuż za nią. Sula weszła na schody na końcu. W ostatniej chwili spojrzała na Gueiów: ojciec krwawił w ramionach jęczącej żony, córka opiekowała się niemowlakiem z tak skupioną miną, jakby siłą woli usiłowała odepchnąć grozę sytuacji. Spróbujcie nie czuć do nas nienawiści, pomyślała Sula na pożegnanie i pomknęła na schody.