— Przepraszam, milordzie! — Palce biegały po displeju. — Tak jest, przez zero-jeden-siedem.
— Pilot, obrócić statek. Już mieli małe opóźnienie.
— Statek obrócony, milordzie. Kierujemy się na dwa-dwa-siedem przez zero-jeden-siedem.
— Silniki: przygotować włączenie silników.
— Flary pocisków! — zawołali jednocześnie dwaj operatorzy czujników. — Wróg odpalił pociski!
— Włączyć lasery obrony bezpośredniej.
— Lasery obrony bezpośredniej włączone, lordzie kaporze.
Martinez uświadomił sobie, że zaprzątnięty informacją o pociskach, zapomniał wydać rozkaz o uruchomieniu silników. Pochylił się w fotelu, by rozkaz brzmiał dobitniej. Klatka dowodzenia potrzaskiwała, kołysząc się w zawieszeniu kardanowym.
— Silniki: włączyć silniki.
I jeszcze o czymś zapomniał.
— Broń: to są ćwiczenia.
Po zakończeniu ćwiczeń, gdy wirtualne displeje wygasły w głowie Martineza, a w myślach znów wezbrało ciężkie wrażenie porażki, spojrzał po sterowni i zobaczył załogę równie wyciszoną i przygnębioną jak on sam.
Wielu było tu nowicjuszami. Zbyt wielu. Dwie trzecie załogi „Korony” służyło na pokładzie krócej niż miesiąc i choć zaczynali dość dobrze się sprawować, dużo brakowało im do biegłości. Czasami chciałby mieć tylko tamtą starą załogę, podstawowy jej trzon, z którym uratował „Koronę” w pierwszych godzinach rebelii Naksydów. Gdy teraz myślał o tamtej ucieczce, o stresie, niepewności, ostrym przyśpieszaniu, strachu przed pociskami wroga, widział to wszystko w ciepłych, nostalgicznych barwach. W sytuacjach kryzysowych reagowali błyskotliwie, z niezawodnością, jakiej ani jemu, ani załodze nie udało się później osiągnąć.
Oprócz nowicjuszy, nadal miał członków dawnej załogi, ale nie mógł się zdać tylko na nich. Wszyscy nowi ludzie musieli przejść trening i na swoich stanowiskach pracować tak wydajnie, jakby to robili przez lata.
W skafandrze próżniowym zaszumiało, gdy moduł chłodzący zaczął napełniać go chłodnym powietrzem i subtelnym zapachem smaru.
— Tak, następne ćwiczenia po kolacji, o dwudziestej szóstej zero jeden — ogłosił.
Załoganci byli wprawdzie całkowicie odziani w biało-zielonkawe skafandry próżniowe, ale po ułożeniu ich głów i ramion Martinez poznał, że gnębi ich poczucie porażki.
W komputerach fregaty znalazł podręczniki dla oficerów, które zalecały starą zasadę: chwal — popraw — chwal. Najpierw chwalisz ich za to, co wykonali prawidłowo, potem poprawiasz błędy, a potem chwalisz za postępy. W myślach powtarzał sobie tę zasadę w odniesieniu do obecnej sytuacji.
1. Tym razem nie spartaczyliście tak bardzo jak poprzednio.
2. Ale jednak spartaczyliście.
3. Następnym razem postarajcie się nie spartaczyć. Problem tylko w tym, że załoga miała święte prawo odpowiedzieć: najpierw pan, milordzie.
Martinez też uczył się swej roli i przekonał się, że wyniki ma nierówne. Gdy przechodził szkolenie, nic nie wskazywało na to, że wojna polega na desperackiej improwizacji.
W słuchawkach rozległ się głos młodszego porucznika Vonderhydte’a.
— Milordzie, kapitan Kamarullah w sieci międzystatkowej. To chyba początek raportu.
Martinez nic więcej nie potrzebował. Kamarullah był starszym kapitanem Czternastej Lekkiej Eskadry i w zasadzie to on powinien dowodzić, ale kiedyś obwiniono go o sfuszerowanie manewru, a obwiniającym był młodszy dowódca eskadry Do-faq, który teraz dowodził tak zwanymi Siłami Faqa — dwiema eskadrami, zarówno lekką, jak i ciężką, zmierzającymi obecnie do Hone-bar. W akcie autokratycznej wrogości Do-faq usunął Kamarullaha ze stanowiska dowódcy lekkiej eskadry, zastępując go najmłodszym dostępnym kapitanem. Czyli Martinezem.
To prawda, że Martinez przyjął tę nominację z wdzięcznością; prawdą było również, że istniało słuszne uzasadnienie tego despotycznego aktu, gdyż Martinez był jedynym dostępnym kapitanem z doświadczeniem bojowym. Polegało ono na kradzieży „Korony” i błyskawicznej ucieczce przed przeważającymi siłami wroga przy Magarii, ale w tych kompetencjach nie było dowodzenia eskadrą i manewrowania — umiejętności, których teraz bardzo potrzebował i które rozpaczliwie usiłował zdobyć.
Na szczęście, szansa spotkania wroga podczas tej misji była niewielka. Oddziały Do-faqa jeszcze przed katastrofą przy Magarii dostały rozkaz przemieszczenia się z Zanshaa do Hone-bar i gdy nadeszła wiadomość o klęsce, zaleciały już zbyt daleko, żeby je odwołać. Gdy eskadra Martineza dotrze do celu, zawróci wokół słońca Hone-bar i skieruje się prosto do stolicy, by wesprzeć jej obronę.
I wtedy zapewne „Korona” będzie potrzebowała umiejętności bojowych.
To nie zmieniało smutnego faktu, że teraz Kamarullah był na linii, gotów wychwalać perfekcję swego statku podczas ćwiczeń.
— Powiedz mu, żeby poczekał — powiedział Martinez. Nie rozpoczął rozmowy z Kamarullahem, tylko przywołał starszą porucznik Dalkeith, która podczas manewrów przebywała w sterowni pomocniczej. Gdy Martinez z załogą manewrowali wirtualną eskadrą, Dalkeith dowodziła rzeczywistą fregatą — „Koroną” — utrzymując stałe przyśpieszenie 2,3 g w kierunku wormholu, prowadzącego do Hone-bar.
Sepleniący głos zastępcy dowódcy dźwięczał w uchu Martineza.
— Tu Dalkeith.
Przy pierwszym spotkaniu ze swą zastępczynią Martineza zaskoczył jej dziecinnie wysoki głosik, nie pasujący do siwej kobiety w średnim wieku. Lady Elissa Dalkeith należała do grupy oficerów, którzy weszli na „Koronę” ponad miesiąc temu na Zanshaa, i dość długo służyła we flocie, nie awansując. Świadczyło to albo o braku kompetencji, albo o braku protekcji. Martinez nie nazwałby ją niekompetentną, raczej pozbawioną inwencji. Wykonywała zadania dobrze, lecz bez entuzjazmu, nie podsuwała nowych, ciekawych pomysłów, nie wymyślała skuteczniejszych rozwiązań. Wolałby mieć osobę młodszą, bardziej energiczną, która mogłaby go wyręczyć w pracy, ale młodość i energię najwyraźniej zabito w Dalkeith przez lata zaniedbań ze strony floty, więc zadania Martineza pozostawały przytłaczające.
— Milady, manewr został zakończony — oznajmił Martinez. — Znów przejmuję dowodzenie statkiem.
— Tak jest, lordzie kaporze. Jestem gotowa do przekazania dowództwa.
— Gotowość. — Martinez przełączył swój kanał tak, by przekazać polecenia załodze w sterowni. — Przejmujemy sterowanie statkiem… teraz. — Ręką w rękawiczce wstukiwał komendy w displej i ekrany na konsolach w sterowni zaczęły pokazywać rzeczywistą sytuację „Korony”.
— Jest pani wolna — powiedział do Dalkeith.
Załoganci w sterowni informowali o parametrach „Korony”, które widzieli na swoich ekranach. Martinez odetchnął z trudnością, przytłoczony ciężarem grawitacji. Teraz nie miał innego wyjścia: czekała go rozmowa z Kamarullahem i raport.
Poprosił Vonderhydte’a, by połączył go z kanałem międzystatkowym i ustawił displej na wirtualny. Kanciaste pomieszczenie sterowni z postaciami w skafandrach, wiszącymi w klatkach akceleracyjnych, zniknęło, a pojawiła się kanciasta, siwiejąca głowa Kamarullaha. Na szczęście nie był sam — do rozmowy dołączyli w międzyczasie prawie wszyscy pozostali dowódcy, a także lord dowódca eskadry Do-faq. Należał on do gatunku Lai-ownów, nielotnych ptaków, wyższych od ludzi. Mieli puste w środku kości, zatem — w odróżnieniu od ludzi — nie mogli wytrzymać dużych przyśpieszeń, ale ponieważ ich przodkowie potrafili latać, mózgi Lai-ownów lepiej radziły sobie z trójwymiarowymi manewrami. Lai-owni powszechnie cieszyli się opinią znakomitych taktyków.