Выбрать главу

Patrzył w kamerę wzrokiem stanowczym i – miał nadzieję — szlachetnym.

— Proszę o szczerą ocenę naszej taktyki i taktyki naszych wrogów. Możesz odpowiedzieć szerzej i – ufam — bez cenzury. Chciałbym, żeby z tej wiadomości porucznik Foote wywnioskował, że nie ma potrzeby ukrywania przede mną informacji o bitwie, ponieważ już je mam. Wiem, że tylko sześć statków przetrwało, że zginął kapitan „Bombardowania Delhi”, a statek został poważnie uszkodzony, i że resztki Floty Macierzystej wracają na Zanshaa, chcą bronić stolicy.

Spojrzał w transmiter z surową pewnością siebie.

— Mam nadzieję, że twoja analiza bitwy pomoże w mojej misji i przyczyni się do odbudowy władztwa Praxis oraz pokoju w imperium. Koniec przekazu.

Niech Foote to przełknie, pomyślał.

Ustawił wiadomość w kolejce do najbliższego przekazu laserowego i włączył displej z bitwą przy Magarii. Znów widział, jak Flota Macierzysta leci na śmierć. Usiłował śledzić fale pocisków, rozpaczliwe kontruderzenie, nagłe załamanie, gdy całe eskadry znikały w ekspandujących, płonących pociskach plazmowych bomb antymaterii.

Z interkomu dobiegł sygnał. Martinez odpowiedział, korzystając z displeju mankietowego.

— Tu Martinez.

Na mankiecie zobaczył twarz swego ordynansa.

— Zrobiłem, co pan polecił, lordzie kaporze.

— Tak? Jakie wnioski?

— To nie moja dziedzina, milordzie.

Zwyczajowe u Alikhana ceregiele. Ktoś, kto trzydzieści lat dobrze funkcjonuje w zbrojowni, nie zdradza oficerom swoich prawdziwych myśli. Gdyby Martinez pierwszy przedstawił swój pogląd, Alikhan przyznałby mu rację, a własne opinie zachował dla siebie.

— Bardzo mi zależy na twoim zdaniu. Alikhan zawahał się przez chwilę, nim ustąpił.

— Dobrze, milordzie. Wydaje mi się, że… eskadry leciały w zbyt ciasnej formacji i leciały za długo.

— Dziękuję, Alikhanie. — Martinez skinął głową. — Tak się składa, że mam ten sam pogląd — dodał po chwili.

Dobrze, że istniała osoba podzielająca jego stanowisko, nawet jeśli tej osoby nie mógł wziąć ze sobą na naradę kapitanów.

Pożegnał się i wrócił do nagrań bitwy. Dowódcy utrzymywali statki w bliskiej odległości, by jak najdłużej zachować nad nimi kontrolę i by ogień obronny mógł się koncentrować na każdym zbliżającym się ataku. Choć doktryna floty zakładała, że w pewnym momencie formacja powinna się rozpaść — tworząc „rozlot”, by nie dać się zalać salwami wrogich pocisków, to dowódcy przy Magarii do ostatniej chwili odwlekali rozkaz takiego manewru, gdyż oznaczałby utratę kontroli nad statkami. A wtedy koordynacja sił lojalistów byłaby niemożliwa. Każdy statek działałby na własną rękę.

Dowódca eskadry Do-faq oraz sam Martinez szkolili swoje załogi właśnie w takich formacjach i manewrach, które spowodowały pogrom przy Magarii.

Teraz to rozgryź, pomyślał Martinez.

DWA

Maurice Chen wyszedł na taras przed Salą Konwokacji. Czuł mrowienie w nerwach na myśl, że za chwilę przyjmie łapówkę.

Przy jednym ze stolików na tarasie siedział lord Roland Martinez. Na blacie stała filiżanka kawy. Ciemne włosy Rolanda targał porywisty wiatr, niosący słodki zapach kwitnącego ferentisa, pnącza, które porastało ścianę urwiska poniżej tarasu. Wiosna nadeszła wcześnie na Zanshaa, rozjaśniając mroki katastrofalnej zimy.

Nad salą konwokatów górował Wielki Azyl, wykuta w granicie budowla zwieńczona olbrzymią kopułą. Stąd Shaa sprawowali władzę nad imperium; przez jej bramy niecały rok temu odprowadzono ostatniego Shaa na Leże Wieczności w drugim końcu Górnego Miasta. Porośnięte winoroślą urwisko opadało aż do Dolnego Miasta — ciągnącej się po horyzont metropolii, gdzie na bulwarach, ulicach, alejach i kanałach mrowiły się istoty rozumne z gatunków podbitych przez Shaa. Pod horyzontem, na zielonym tle zanshaańskiego nieba, rysowała się barokowa sylweta Wieży Apszipar, a jeszcze wyżej, ponad Wielkim Azylem, widniał srebrny metaliczny łuk pierścienia akceleracyjnego — był to dom i port floty, służył setkom statków cywilnych i milionom ludzi, którzy woleli mieszkać w pierścieniu niż na planecie.

Widząc nadchodzącego Maurice’a Chena, lord Roland wstał. Wyglądał jak starsza i większa kopia swego brata, sławnego kapitana „Korony”. Miał taki sam długi tułów, długie ramiona i przykrótkie nogi.

— Napije się pan kawy, lordzie Chen? A może herbaty lub czegoś mocniejszego? — zaproponował.

Chen myślał przez chwilę. Jedną stronę tarasu stanowiła długa gładka ściana Sali Konwokacji, a teraz Konwokacja obradowała i każdy z konwokatów mógł spojrzeć przez tę przezroczystą ścianę, zobaczyć lorda Chena rozmawiającego z lordem Rolandem, i zadać sobie pytanie, cóż ci dwaj mają sobie do powiedzenia.

Może zaproponuję przejście do saloniku, gdzie nie będziemy na oczach wszystkich, pomyślał.

— Czy bardzo by panu przeszkadzało, gdybyśmy weszli do środka? — spytał Chen. — Z tym miejscem wiążę niezbyt przyjemne wspomnienia. — Spojrzał na taras i mocniej wtulił się w bluzę konwokackiego munduru barwy czerwonego wina.

Kilka miesięcy temu, z grupą kolegów, właśnie z tego tarasu zrzucił naksydzkich konwokatów, by roztrzaskali się na kamieniach w dole. Teraz planowano wystawić tu pomnik — ponadnaturalnej wysokości posągi przedstawicieli pięciu gatunków nienaksydzkich, spychających rebeliantów w przepaść. Lord Chen pamiętał tamte wydarzenia fragmentarycznie i chaotycznie; wspomnienia w niejasnych strzępach były jak obraz namalowany na potłuczonej szybie, pomieszane kawałki miały ostre brzegi, które ciągle potrafiły ranić.

— Oczywiście możemy wejść do środka — odparł Roland. — Chyba w ogóle nie powinienem proponować spotkania na tarasie. — Mówił z akcentem równie prowincjonalnym, jak jego brat, i lord Chen poczuł rozdrażnienie, zły na samego siebie za to, że za chwilę weźmie pieniądze takiego osobnika. Klan Chenów znajdował się na szczycie społeczności parów i choć Martinezowie również należeli do parów, byli parami z zapadłej dziury. W społeczeństwie o właściwie uporządkowanej strukturze to Roland prosiłby Chena o przysługę, a nie odwrotnie.

Lord Roland dopił kawę i poszedł z lordem Chenem. Minęli uzbrojonych Tormineli; po rebelii właśnie ich postawiono na straży w drzwiach prowadzących na taras. Szli do saloniku przy Sali Konwokacji długą pochylnią, ich kroki tłumił miękki dywan.

— Mam nadzieję, że lady Terza podniosła się po stracie — powiedział lord Roland.

— Trzyma się najlepiej jak można w tej sytuacji — odparł Chen. Nie chciał omawiać spraw rodzinnych z lordem Rolandem. Ten człowiek nigdy nie będzie bliskim przyjacielem rodziny.

— Proszę jej przekazać najlepsze życzenia.

— Przekażę.

Córka lorda Chena straciła narzeczonego przy Magarii. Terza i kapitan lord Richard Li stanowili niezwykle piękną, radosną, uroczą parę i gdy lord Chen widywał ich razem, jego serce rosło; dostrzegał również dodatkowe zalety tego związku. Choć społecznie klan Li znajdował się szczebel niżej od Chenów, był jednak niezwykle zamożny i ten sojusz byłby dla Chenów korzystny.

Kolejne niepowodzenie finansowe, które sprawiło, że obecne spotkanie było tak istotne.

Drzwi z brązu, z heroicznymi płaskorzeźbami „Gatunki Imperium Wyniesione przez Praxis”, otworzyły się cicho i konwokat z gościem weszli do holu budynku. Zaskoczony lord Chen zobaczył, jak Naksydka w ciemnoczerwonej bluzie konwokata pędzi przez hol. Jej cztery lśniące buty stukały o kamienną podłogę, ciało kołysało się z boku na bok; Naksydka zmierzała do większych brązowych drzwi, prowadzących do Sali Konwokacji.