— To dziwne znów widzieć Naksydów — powiedział cicho lord Chen.
— Jeszcze dziwniejsze, gdy się widzi Naksyda-konwokata. — Lord Roland obserwował, jak wielkie drzwi cicho zamykają się za centauroidalną postacią. — Kiedyś wydawało mi się, że wszystkich zabiliście.
Lord Chen zmrużył oczy.
— Nie ja osobiście, mam nadzieję. — Stukał o granitową podłogę obcasami inkrustowanymi kamieniami półszlachetnymi. — Nie, chyba nie wszyscy z nich byli zamieszani w spisek.
Po wybuchu rewolty często zapominano o tym, że tylko niektórzy Naksydzi brali w niej udział. Rebelianci byli może nawet w mniejszości. Komitet Ocalenia Praxis, zawiązany na Naxas, rodzinnej planecie Naksydów, dopuścił do planów rebelii nieliczne zaufane osoby, nawet połowa Naksydów-konwokatów nie została poinformowana — ci uniknęli masakry w Sali Konwokacji albo nie ruszali się ze swych foteli przestraszeni i zdezorientowani.
Przez pewien czas po rebelii nie widywano Naksydów w miejscach publicznych — to tak, jakby zniknęła jedna szósta populacji imperium. Nawet w naksydzkich dzielnicach ulice były puste. Stopniowo jednak pojedynczo, potem parami, potem w małych grupach zaczęli się pokazywać publicznie.
— Kilku Naksydów-konwokatów wróciło — rzekł Chen. — Oczywiście nowy lord senior nie dopuszcza ich do stanowisk przewodniczących komitetów i do żadnych komitetów związanych z wojną.
— Nigdy za mało ostrożności — stwierdził lord Roland.
— Zauważyłem, że Naksydzi starają się przychylać do zdania większości, gdy głosuje się posunięcia wojenne. I regularnie popierają patriotyczne wnioski, wysuwane przez ich klientów.
— Hmm. — Lord Roland pogłaskał się po brodzie z zamyśloną miną. — Ciekawe, jak w obecnym klimacie powodzi się ich klientom.
— Przypuszczam, że źle. Konwokacja ma obecnie ważniejsze sprawy niż zajmowanie się wnioskami Naksydów. — Uraza przetoczyła się przez jego umysł. — Proszę mi wierzyć, że nikt nie będzie ufał Naksydom jeszcze przez całe pokolenia.
Przemaszerowali przez foyer do saloniku, minęli bar z błyszczącej ciemnej ceramiki z akcentami polerowanego aluminium i weszli do boksu, w którym miękkie skórzane siedziska wyprofilowano, by je przystosować do kształtów ludzkiego ciała. Lord Roland zamówił kawę, a lord Chen szklankę wody mineralnej.
— Z radością donoszę, że dalsze dwa statki przeszły przez układ Hone-bar w drodze do bezpiecznych rejonów — powiedział lord Chen.
— Wspaniale — odparł lord Roland z niewyraźnym uśmiechem. — Oczywiście chciałbym je wszystkie wydzierżawić.
— Oczywiście — zgodził się lord Chen.
Wybuch wojny był dotkliwym ciosem dla klanu Chenów. Ich rodzinna planeta, którą lord Chen reprezentował w Konwokacji, znalazła się w rękach rebeliantów wraz ze znaczną częścią jego majątku osobistego. Wróg kontrolował również inne dobra Chena, rozrzucone po wielu planetach, oraz przynajmniej połowę statków należących do kontrolowanych przez Chena kompanii handlowych. Większość pozostałego mienia znajdowała się w Hone Reach, które teraz mogło zostać odcięte, gdyby Naksydzi przechwycili Hone-bar — rodzinną planetę Lai-ownów.
Lord Chen stał w obliczu ruiny. Na szczęście akurat siedział naprzeciwko człowieka, który podjął się roli finansowego zbawcy.
Lord Roland zaproponował dzierżawę statków klanu Chenów. Wszystkich, łącznie z tymi, które zaginęły w kosmosie opanowanym przez Naksydów. Umowa dzierżawna zwalniała na pięć lat lorda Chena i jego firmy z kar za niedotrzymanie umowy, wynikających z działań wojennych czy rebelii, co oznaczało, że jeśli statek zostanie utracony, zniszczony lub skonfiskowany przez wroga, klan Martinezów w każdym wypadku za niego zapłaci. Ubezpieczenie gwarantowała firma na Laredo, rodzinnej planecie Martinezów.
Lord Roland Martinez — a dokładniej jego ojciec lord Martinez — miał wspierać finansowo klan Chenów przez pięć lat.
To, czego w zamian domagał się lord Roland, było dość jasne. Lord Chen był członkiem Zarządu Floty, ciała, które podejmowało kluczowe decyzje dotyczące personelu wojskowego, baz, zaopatrzenia i budownictwa militarnego. Planecie Laredo już przyznano kontrakt na budowę fregat mających zastąpić jednostki skonfiskowane przez wroga i oczywiście lord Chen przewidywał, że kolejne zlecenia uzyskają poparcie w ten sam sposób. Rozbudowa stoczni i baz wojskowych, kontrakty zaopatrzeniowe, awanse oficerskie dla klienckich klanów… ale klanowi Martinezów zależało głównie na udostępnieniu dwóch planet — Chee i Pankhursta — do kolonizacji pod patronatem Martinezów.
Lord Chen chętnie by do tego doprowadził. Nie było nic nagannego w pomaganiu przyjaciołom. Nie było nic złego w dzierżawie statków, w przydzielaniu kontraktów, dzięki którym flota stawała się silniejsza w czasie wojny. I nie było nic złego w kolonizowaniu nowych planet, nawet jeśli nie prowadzono nowych kolonizacji przez ostatnie tysiąc dwieście lat, gdy władztwo Shaa chyliło się ku upadkowi.
To prawda, że gdyby Legion Prawomyślności odkrył w tym jakąś strukturę, mógłby podjąć śledztwo o złowieszczych konsekwencjach. Ale Legion Prawomyślności był teraz zajęty wykorzenianiem rebelii, a większość kontraktów wojskowych obejmowała klauzula tajności, którą Legion musiał egzekwować, a nie analizować. Lord Chen ocenił, że warto podjąć ryzyko.
— Przygotowałem kontrakt, są nazwy statków i wyszczególnione sumy — powiedział lord Roland. — Zechciałby go pan przejrzeć?
— Tak, proszę.
Lord Roland wyciągnął rękę..
— Mam go przesłać na pański displej mankietowy, lordzie?
— Nie mam takiego displeju — odparł lord Chen. Displeje mankietowe są może niezbędne ludziom aktywnym, jak wojskowi czy kierownicy biur, ale dla para to rzecz wulgarna, pomyślał Chen. Wyjął z wewnętrznej kieszeni cieniuteńką jednostkę komunikacyjną, wysunął displej i przejął transmisję lorda Rolanda.
Tymczasem kelner — Cree — przyniósł im to, co zamówili. Zapach kawy Rolanda snuł się nad stołem.
— Jestem pewien, że nie będzie problemów — stwierdził lord Chen, zamykając displej. — Podpiszę trwałą kopię i jutro dostarczę ją do pańskiej rezydencji.
— Skoro mówimy o dniu jutrzejszym… — powiedział lord Roland — mam nadzieję, że pan i lady Chen przyjdziecie jutro na przyjęcie z okazji urodzin Vipsanii.
Lord Chen stłumił rozdrażnienie. Co innego robić interesy z takimi jak klan Martinezów, a co innego spotykać się z nim na gruncie towarzyskim.
Ale chyba nie było od tego ucieczki.
— Oczywiście. Z przyjemnością przyjdziemy. — Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl. — W pańskiej rodzinie macie niezwykłe imiona. Vipsania, Roland, Gareth, Sempronia… Czy to tradycyjne imiona klanu Martinezów, czy też mają jakieś szczególne znaczenie?
Lord Roland uśmiechnął się.
— Szczególne znaczenie polega na tym, że nasza matka uwielbia czytać romanse. Wszyscy nosimy imiona jej ulubionych bohaterów.
— To urocze.
— Tak pan sądzi? — Lord Roland uniósł grube brwi, analizując to określenie. — No cóż, urocze z nas grono.
— Owszem, bardzo. — Lord Chen uśmiechnął się niewyraźnie.
— A czy mógłbym poprosić pana o radę? — spytał lord Roland.