Spence spędzała czas w sypialni, którą dzieliły z Sulą, i na ściennym wideo oglądała serię telenowel romantycznych. Sula usiłowała nie słyszeć dialogów. Miała wrażenie, że dość dobrze wie, czym takie romanse kończą się w prawdziwym życiu.
Grzmiało, okna znów drżały. Razem szesnaście lądowań. Potem dudnienie ustało. Naksydzi prawdopodobnie zużyli całe zapasy paliwa, jakie tylko mieli. Sula wyobrażała sobie, jak naksydzka policja wkracza do zakładów chemicznych i żąda zwiększenia produkcji.
Przestudiowała trzytomowy zbiór zagadek matematycznych i tom historii „Europa w dobie królów”, gdy komunikator odebrał wiadomość tekstową od Blanche: „śniadanie o 5:01 w restauracji »Bez alergii« w Smallbridge, dzielnicy Dolnego Miasta”. Widząc te słowa, czuła ciarki na skórze, gdy krew zaczęła krążyć szybciej. Sula usiłowała kontrolować przyśpieszony oddech. Wstała z krzesła i spokojnie podeszła do swoich ludzi. Patrzyli na nią. Miała wrażenie, że stopy zapadają jej się w podłogę, jakby szła po poduszkach.
— To będzie jutro rano — oznajmiła. — Za dziewięć godzin.
Państwo Guei siedzieli na kanapie, trzymali się za ręce i rozszerzonymi oczyma obserwowali, jak Zespół Operacyjny 491 przekształca ich miłe mieszkanie w miejsce zasadzki. Synek drzemał na kolanach ojca, a dziewięcioletnia córeczka zajmowała się grami ze ściany wideo, gdyż znudził ją widok trzech ciężko uzbrojonych żołnierzy, którzy pojawili się w domu przed świtem.
Sula powiedziała Gueim, że — poza graniem — nie wolno im niczego robić ze ścianami wideo ani z innymi domowymi urządzeniami łączności. A zwłaszcza nie wolno wzywać policji. Zespół operacyjny przybył tu, by walczyć z rebeliantami naksydzkimi. Nie zamierzał zakłócać ich życia, ale jeśli zajdzie taka konieczność, ich życie zostanie zakłócone.
Guei podporządkowali się ze spokojem. Chyba w mig zrozumieli, że nikt nie dał im prawa głosu co do tego, czy ich mieszkanie może być zamienione w pole bitwy.
Ciemną nocą grupa podjechała do alei Axtattle. Wskutek reglamentacji energii elektrycznej o tej porze na ulicach panował niewielki ruch. Sula zdziwiła się, że tak łatwo znaleźli puste miejsce na legalnym parkingu pół kwartału od celu.
Przed nimi przybył tu inny zespół; tamci obudzili administratora budynku, przedstawili mu nakaz i kazali oddać klucze uniwersalne. Teraz izolowali administratora i jego rodzinę w jednym z mieszkań. Jedna z grup natarcia wpuściła do budynku Zespół 491, a ich dowódca poprowadził do mieszkania, gdzie obudzili członków rodziny, kazali się im ubrać i przejść do pokoju frontowego.
Normalnie zespoły zajęłyby pozycje na dachu, ale uniemożliwiały to spadziste mansardy, powszechne w tej dzielnicy. Na dachach nie było miejsca, by się schować, a ponadto jeden nieostrożny krok spowodowałby upadek.
Gdy członkowie Zespołu 491 znaleźli się w mieszkaniu, otworzyli torby i zaczęli przeistaczać się w żołnierzy. Sula włożyła hełm z przezroczystym wizjerem, na który można było rzutować displeje w czasie bitwy. Piersi okrywał czarny pancerz, ochraniający przed ogniem mniejszej broni i szrapnelami. Na to Sula narzuciła pelerynę aktywnego kamuflażu: była jak wielki ekran wideo, pokazujący to, co znajdowało się po odwrotnej stronie. Obraz nie był doskonały i często migotał na fałdach peleryny, ale gdy Sula stała spokojnie, potrafił zmylić wzrok nawet z bliskiej odległości. Peleryna miała też kaptur, zakrywający głowę.
Wszyscy z drużyny dysponowali pistoletami na cichą, poddźwiękową amunicję, karabinami, trzema granatami i nożem bojowym oraz maską gazową, na wypadek gdyby Naksydzi zastosowali gaz. Macnamara ustawił wielki karabin maszynowy, oparty na trójnogu na stole, który podsunięto do głównego okna; ze staroświeckiego poddasza, wysuniętego nad chodnik poniżej, karabin mógł potokiem ognia zlikwidować pojazdy na ulicy i Macnamara nie musiał się nawet wychylać: mógł zdalnie sterować karabinem, a nawet kazać mu strzelać do wszystkich ruchomych obiektów w wybranym obszarze.
Na wschodzie horyzont pojaśniał jaspisowym światłem. Za ammatowymi drzewami Sula obserwowała ruch na alei; były to przeważnie duże ciężarówki, dostarczające towary do uśpionego miasta. Wiadukt nad Autostradą 16 miał żelazne barierki, na nich rzeźbione żłobkowane konchy z jasnego stopu — Sula rozpoznała ornamentację charakterystyczną dla Tormineli. Ludzie z jedenastu zespołów operacyjnych Grupy Blanche, ukryci w czterech budynkach nad miejscem zasadzki, gotowi siać śmierć wśród otępiałych ocalałych z ataku bombowego.
Nerwy Suli wysłały ostrzegawczy dreszczyk: na wprost, po drugiej stronie alei zobaczyła ciężarówkę, która wjechała na Autostradę 16; dwunastokołowy samochód pełzł po drodze, wjechał pod wiadukt i nie pojawił się po drugiej stronie.
Sula wiedziała, że przy Autostradzie 16 stoi przy detonatorze porucznik kapitan Hong. Kropla potu powoli spływała jej po twarzy. Sula miała ochotę szybko zrzucić hełm i zaczerpnąć świeżego powietrza.
Kątem oka dostrzegła błyskające światła sygnalizacyjne. Odwróciła się i zobaczyła kilka ciężarówek przy wyjeździe z alei. Patrzyła na lewo i na prawo — aleja była niemal pusta, a nieliczne samochody zatrzymywały się na poboczu. Komputery kontroli ruchu oczyszczały drogę.
Warto przesłać Hongowi wiadomość o sytuacji, pomyślała Sula. Włączyła mikrofon hełmu.
— Kom: do Blanche. Blanche, oczyszczają aleję. Chyba wkrótce będziemy mieli towarzystwo. Kom: wysłać.
Gdy ostatnie słowo spłynęło z jej ust, komunikator zaszyfrował i skompresował sygnał i wysłał go do Honga po drugiej stronie alei.
Odpowiedź to zaledwie kliknięcie i żadne słowo nie mogło być podsłuchane ani odszyfrowane.
Na autostradzie, w kierunku centrum, błyskało coraz więcej kolorowych migaczy awaryjnych. Sula przycisnęła hełm do szyby i zobaczyła tabun pojazdów policyjnych, sunących zwartą grupą wszystkimi sześcioma pasmami alei. Miała zamiar wysłać kolejną wiadomość, ale doszła do wniosku, że Hong i tak na pewno wszystko sam zobaczy.
Odeszła od okna, gdy tylko przepłynęła rzeka czarnożółtych samochodów policji; niektóre z nich zostały, parkując co kilkadziesiąt metrów po obu stronach alei. W nerwach Suli rozchodziło się nieprzyjemne wrażenie pełzania, gdyż z zaparkowanych pojazdów wynurzyli się naksydzcy policjanci — cwałujące centaurowate postacie, których z niczym nie dało się pomylić. Nosili hełmy i zbroje, przykryte kameleonową tkaniną, która duplikowała wzorce na ciele, czerwone rozbłyski czarnych paciorkowatych łusek — bezgłośny, pomocniczy język. W przednich odnóżach trzymali karabiny. Cały czas do siebie migali, wzór za wzorem pojawiał się na ich piersiach i grzbietach. Sula żałowała, że nie rozumie tego języka.
A więc koniec! — pomyślała. Bomba w ciężarówce mogła jeszcze zadziałać, ale z pewnością pozostałą część operacji należało odwołać. Sula doliczyła się więcej policjantów, niż było członków w grupie Blanche. Za kilka minut mogło przybyć jeszcze więcej Naksydów, pędzących po alei z obu stron. W każdej sekundzie spodziewała się rozkazu wycofania wszystkich z wyjątkiem zespołu przy detonatorze. Dopóki jeszcze mogli się wycofać.
Rozkaz nie nadszedł. Sula zdjęła hełm i przeczesała włosy ręką w rękawiczce, usuwając z nich warstwę potu.
Rozważała, czyby nie przekazać Hongowi propozycji wycofania oddziału, ale nagle w myślach zobaczyła twarz Honga i usłyszała, jak pyta z niepokojem: „Nie masz żadnych oporów?”.