Prezentowały się tu również dwa inne sztandary, przybrane złotymi frędzlami i co najmniej dwa razy większe od pozostałych, toteż zbyt ciężkie, żeby mocniej poruszyły je sporadyczne podmuchy wiatru. Oba lśniły blaskiem grubego jedwabiu. Davram zobaczył je wyraźnie już wcześniej, łopoczące nad głowami galopujących chorążych, którzy to wjeżdżali na skrywające obóz wzgórza, to z nich zjeżdżali. Jednym ze sztandarów był Lew Andoru, biały na czerwonym tle, ten sam, który powiewał z wysokich, okrągłych wież znaczących miejskie mury. W obu przypadkach stanowił deklarację czyjegoś prawa do tronu i korony. Drugi wielki sztandar w dole kojarzył się z kobietą jawnie rzucającą wyzwanie Elayne Trakand. Cztery srebrne księżyce na granatowym polu, znak Dynastii Marne. Czy wszyscy oni zamierzali poprzeć Arymillę Marne? Miesiąc temu ta kobieta byłaby szczęśliwa, gdyby ktoś spoza jej Domu lub ten półgłówek Nasin Caeren udzielił jej noclegu!
— Ignorują nas — warknął Bael. — Mógłbym ich przed zachodem słońca rozbić w drobny mak i ani jeden nie dożyłby wschodu, a jednak oni nas ignorują.
Bashere posłał Aielowi spojrzenie z ukosa. Z ukosa i z dołu, gdyż mężczyzna przewyższał Davrama dobrze ponad stopę. Nad czarną zasłoną skrywającą twarz Baela widać było jego szare oczy i pas pociemniałej od słońca skóry. Bashere miał nadzieję, że Aiel jedynie ochrania usta i nos przed zimnem. Bael nosił swoje krótkie włócznie i puklerz z byczej skóry, miał też łuk w futerale na plecach i kołczan przy biodrze, lecz tylko woal się w tej chwili liczył. Wszak jeszcze nie przyszła pora na zabijanie. Dwadzieścia kroków w dół stoku w stronę obozowiska trzydziestu innych Aielów, kucając na piętach, trzymało swobodnie broń. Jeden na trzech nie miał zasłoniętej twarzy, więc może rzeczywiście chodziło jedynie o zimno. Tyle że z Aielami nigdy nic nie wiadomo.
Bashere rozważył szybko kilka możliwości.
— Elayne Trakand nie pochwaliłaby cię za takie posunięcie, Baelu, a na wypadek gdybyś zapomniał, co czują młodzi mężczyźni, dodam, że i Randowi al’Thorowi by się coś takiego nie spodobało.
Bael szorstko chrząknął.
— Melaine powtórzyła mi słowa Elayne Trakand. Nie musimy stale jej zadowalać. Czasem mogłaby nas uznać za naiwnych lub głupich. Gdy wróg staje naprzeciwko ciebie, wszelkimi sposobami jednasz sobie sojuszników. Czy oni postępują podczas wojny identycznie jak w swojej Grze Domów?
— Jesteśmy cudzoziemcami, Baelu. Fakt ten ma znaczenie tu, w Andorze.
Potężny Aiel znów chrząknął.
Bashere uznał, że moment nie jest odpowiedni na wyjaśnianie kwestii politycznych. Zagraniczna pomoc mogłaby dużo kosztować Elayne — może wszystko, co usiłowała zyskać. Jej wrogowie zdawali sobie zresztą z tego sprawę; wiedzieli też, że ona ma tego świadomość. Z tego też powodu nie obawiali się ani Bashere’a, ani Baela, ani nawet Legionu Smoka, niezależnie od jego liczebności. Właściwie, mimo oblężenia, obie strony wkładały sporo wysiłku w unikanie zażartego boju. Trwała wojna, jednak osobliwa: bez manewrów i potyczek, chyba że ktoś wpadł na kogoś przypadkiem, zwycięzcą zaś miał zostać człowiek, który zyska jakąś nienaruszalną pozycję lub zmusi drugiego do zajęcia niemożliwego do obrony stanowiska. Bael prawdopodobnie nie zauważał różnicy między tą wojną a Daes Dae’mar. Po prawdzie sam Bashere dostrzegał między nimi sporo podobieństw. Ze względu na bliskość Ugoru, Saldaea nie mogła sobie pozwolić na rywalizację o tron. Tyranię można jakoś znieść, a Ugór szybko zabijał głupich i chciwych, lecz nawet ten szczególny rodzaj wojny domowej pozwoliłby Ugorowi zmiażdżyć Saldaeę.
Bashere podjął studiowanie obozu przez lunetę, usiłując odgadnąć, w jaki sposób ktoś tak głupi jak Arymilla Marne mógł zyskać poparcie Naean Arawn i Elenii Sarand. Obie były chciwe i ambitne, a każda z nich żywiła absolutne przeświadczenie, iż posiada prawo do tronu, w dodatku — jeśli Davram dobrze rozumiał poplątaną sieć intryg, której Andoranie używali do decydowania w tych kwestiach — każda z tych dwóch kobiet miała znacznie większe szansę do Tronu Lwa niż Arymilla. To nie była sprawa wilków i wilczurów; można by raczej powiedzieć, że w tej sytuacji wilki postanowiły podążyć za pieskiem salonowym. Być może Elayne znała ich motywację, jednak go o niej nie powiadomiła, zwłaszcza że przesyłała mu tylko krótkie i pozbawione ważniejszych treści notki. Istniało wszak spore ryzyko, że ktoś je przeczyta i zacznie ją podejrzewać o spiskowanie z Bashere’em. I znowu w tym momencie kojarzyła się andorańska Gra Domów.
— Zdaje mi się, że ktoś się pali do tańca z włóczniami — oświadczył Bael i Davram opuścił ozdobną tubę niżej, starając się ustalić, na co wskazuje Aiel.
Od kilku dni widać było nieprzerwany strumień ludzi uciekających z miasta przed oblężeniem, ale niektórzy opuszczali je chyba zbyt późno. Pośrodku Drogi Tar Valon, tuż za rogatkami Dolnego Caemlyn, stało pół tuzina przykrytych płótnem wozów otoczonych przez pięćdziesięciu jeźdźców pod sztandarem, który na tle czterech naprzemiennych kwadratów błękitnych i białych przedstawiał prawdopodobnie biegnącego niedźwiedzia lub może jakiegoś wielkiego psa myśliwskiego; zwierzę mignęło Davramowi, gdy sztandar rozprostował się pod wpływem nagłego podmuchu wiatru. Przygnębieni ludzie stłoczyli się z jednej strony, zaciskając płaszcze wokół ciał; mężczyźni opuścili głowy, dzieci trzymały się kurczowo kobiecych spódnic. Niektórzy jeźdźcy zsiedli i zaczęli przeszukiwać wozy, otwierać skrzynie i pudła, podnosić ubrania nieco już osypane śniegiem. Bez wątpienia szukali pieniędzy lub napitków, choć w zasadzie brali wszystko, co wyglądało na wartościowe. Dość szybko zapewne ktoś odetnie jeden czy drugi zaprzęg, a może żołnierze przejmą również wozy. Wozy i konie zawsze przydawały się armii, zwłaszcza że zasady tej bardzo osobliwej andorańskiej wojny domowej nie bardzo chroniły osoby, które znalazły się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Po chwili przez miejskie bramy pod wysokim na dwadzieścia stóp łukiem wyjechali galopem lansjerzy w czerwonych strojach. Słońce błyskało na czubeczkach ich lanc, na pancerzach i hełmach, odbijało się od długich, pustych straganów na rynku. Wychodzili Gwardziści Królowej. Spora ich grupa. Bashere przesunął lunetę z powrotem na wozy.
Najwidoczniej oficer pod sztandarem z niedźwiedziem (o ile to był niedźwiedź) zebrał już odpowiednią sumkę. Pięćdziesięciu przeciwko dwóm setkom dawało bardzo nikłe szanse powodzenia, zwłaszcza że w grę wchodziło kilka wozów. Mężczyźni, którzy wcześniej zsiedli z koni, teraz byli już ponownie w siodłach. Mało tego, kiedy Bashere ich wyszukał, odkrył, że wielu z nich pędzi na północ, prosto ku niemu. Za nimi płynął błękitno-biały sztandar. Większość osób stłoczonych przy drodze znieruchomiała i w zmieszaniu gapiła się na odjeżdżających żołnierzy, niektórzy jednak natychmiast wrócili i zaczęli zbierać rozrzucone na śniegu przedmioty, które ładowali z powrotem na wozy.
Pakowaniu położyło kres przybycie Gwardzistów, którzy nadjechali kilka minut później. Zatrzymali się przy wozach i szybko spędzili do nich ludzi. Kilku mieszczan próbowało ratować najcenniejszy dobytek, a jeden mężczyzna machał rękoma w proteście, zwracając się do oficera Gwardzistów — osobnika w hełmie z białym pióropuszem i czerwoną szarfą na napierśniku — który wychylił się tylko z siodła i spoliczkował buntownika. Mężczyzna od razu upadł na plecy, a po jednej minucie szoku wszyscy mieszkańcy miasta, którzy jeszcze nie wspięli się na wozy, popędzili ku nim. Wyjątkiem było dwóch śmiałków, którzy zatrzymali się, by podnieść leżącego za ręce i nogi, po czym najszybciej, jak potrafili, ruszyli z bezwładnym ciężarem. Jakaś kobieta na ostatnim wozie w rzędzie już zacięła konie, zawracając wóz i kierując się z powrotem do miasta.