Zamknął oczy i obrócił się wokół własnej osi pośrodku ulicy, po czym zrobił krok. Na chybił trafił. Niech zadecyduje jego szczęście! Wpadł na jakiegoś masywnego osobnika; uderzyli się tak mocno, że obaj chrząknęli. Gdy Cauthon otworzył oczy, zobaczył przed sobą potężnie zbudowanego mężczyznę o wąskich ustach i rzadkich, kiepsko wykonanych haftowanych zakrętasach na ramionach ciężkiego płaszcza. Osobnik przez długą chwilę wgapiał się w niego i obrzucał go piorunującymi spojrzeniami; dłoń trzymał na rękojeści zakrzywionego noża. Mata nic teraz jednak nie obchodziło. Odkrył, że stoi przed jednym z dwóch sklepów. Naciągnął kapelusz niżej na oczy i wbiegł do wnętrza. Kości w jego głowie toczyły się coraz szybciej i coraz głośniej.
Półki stojących pod ścianami, wysokich od podłogi po sufit regałów aż się uginały od licznych bel z rozmaitymi materiałami, sporo tkanin leżało też w stosach na długich ławach ustawionych na środku sklepu. Sprzedawczyni okazała się kościstą kobietą z dużym pieprzykiem na podbródku, jej asystentka zaś była szczupła, ładna i rozgniewana. Cauthon wpadł do środka w samą porę, gdyż sklepikarka akurat powiedziała:
— Pytam po raz ostatni. Jeśli nie odpowiecie mi, czego tu szukacie, wyślę Nelsę po straże.
Tuon i Selucia, nadal skrywając twarze w kapturach, szły powoli wzdłuż regału ściennego wypełnionego materiałami. Co jakiś czas zatrzymywały się i dotykały jednej z bel, nie zwracając najmniejszej uwagi na wściekłość sklepikarki.
— One są ze mną — wysapał zdyszany Mat. Wyjął sakiewkę z kieszeni i rzucił ją na najbliższy pusty stół. Ciężki brzęk złota wywołał u sklepikarki o wąskiej twarzy szeroki uśmiech. — Daj im, co zechcą — dodał, po czym zwrócił się do Tuon i powiedział twardo: — Jeśli zamierzasz coś kupić, to tylko tutaj. Nie poświęcę dziś więcej czasu na twoje zakupy.
Jeszcze zanim słowa opuściły jego usta, pożałował ich. Cofnąłby je, gdyby mógł, natychmiast bowiem sobie uświadomił, że z kobietami nie należy tak rozmawiać. Każda może mu w takiej chwili wybuchnąć w twarz niczym jeden z ognistych patyczków Aludry. Tym niemniej duże oczy Tuon jedynie podniosły się na niego ze środka kaptura, a pełne usta wykrzywiły się nieznacznie w uśmiechu. Był to jakiś sekretny uśmieszek do siebie, nie do niego. Światłość jedna wie, co miał oznaczać. Cauthon wprost nienawidził, kiedy kobiety uśmiechały się w taki sposób. Kości w jego głowie nadal grzechotały, jednak Mat uznał uśmiech dziewczyny raczej za dobry znak.
Tuon nie potrzebowała się odzywać, ażeby wskazać wybrane tkaniny. Wyciągała palec, celując w kolejne bele, po czym rozkładała małe, ciemne dłonie i pokazywała, jak duży kawałek sklepikarka ma odciąć nożycami. Właścicielka sklepu sama wykonała całą pracę, zamiast zlecić ją asystentce. Pracowała szybko. Dziewczyna wybrała kilka odcieni czerwonego jedwabiu, kilka zielonego, a najwięcej błękitnego. Mat nie wiedział, że aż tyle odcieni tego ostatniego istnieje! Tuon zapragnęła nabyć także kawałki pięknego lnu w paru grubościach i jasną wełnę o długim włosiu — radziła się Selucii stłumionym szeptem — głównie jednak kupowała jedwab. Cauthon wydał w tym sklepie dużo więcej pieniędzy, niż przewidywał.
Wszystkie tkaniny zostały złożone, starannie związane, a następnie — bez żadnej opłaty, co podkreśliła sklepikarka — zawinięte dodatkowo w grube płótno. Powstała paczka wielkości tłumoka domokrążcy. Mata bynajmniej nie zaskoczyła nowina, że będzie musiał na własnych ramionach zanieść pakunek do siedziby widowiska. Ruszył więc, w jednej ręce trzymając także kapelusz. Zakładasz najlepsze ubranie, kupujesz kobiecie jedwab, a ona i tak znajdzie ci coś do roboty! I żadnego podziękowania.
Kiedy wyruszył w drogę z pakunkiem za dwiema kobietami, otrzymał sporo zaskoczonych spojrzeń ze strony jawnie się na niego gapiących mieszkańców. Tuon i jej służąca sunęły wśród tłumu, zadowolone jak koty w mleczarni. Widział to po ich ruchach, mimo iż obie były szczelnie otulone płaszczami i nakryte kapturami. Dochodziło dopiero południe, jednakże kolejka ludzi czekających na wejście do siedziby widowiska ciągnęła się niemal do samego miasta. Większość osób stała z rozdziawionymi buziami i wskazywała na Cauthona niczym na pokrytego makijażem klauna. Jeden z rosłych furmanów strzegących szkatuły z monetami posłał mu również szczerbaty uśmieszek i otworzył usta, wyraźnie zamierzając coś powiedzieć, Mat wszakże przystopował go groźnym spojrzeniem i mężczyzna spuścił wzrok na monety, które mieszkańcy Juradoru wrzucali do szklanego dzbana. Cauthon wszedł na teren i wtedy przemknęło mu przez myśl, że nigdy chyba jeszcze nie czuł takiej ulgi, że znajduje się tu, w środku.
Zanim jednak on i obie kobiety zdołali zrobić trzy kroki, podszedł do nich Juilin — co dziwne, bez Thery i bez swojej czerwonej czapki. Twarz łowcy złodziei wyglądała jak wyrzeźbiona ze starego drewna dębowego. Juilin przypatrzył się szybko ludziom wchodzących na teren widowiska, po czym odezwał się do Mata cicho, lecz natarczywie:
— Szukałem cię. Chodzi o Egeanin, która została... ranna. Chodź szybko.
Ton mężczyzny był wystarczająco niepokojący, co gorsza jednak Cauthon poczuł, że toczące się w jego głowie wyobrażone kości jeszcze przyspieszyły. Cisnął pakunek z tkaninami furmanom, krzyknął im pospiesznie, że mają go chronić tak samo starannie jak szkatułę na monety, w przeciwnym razie ostro się z nimi policzy, nie zamierzał jednak patrzeć, czy mężczyźni poważnie potraktują jego polecenie. Juilin biegiem rzucił się drogą, którą przyszedł, a Mat pogonił za nim, pędząc szeroką główną ulicą widowiska. Mijał hałaśliwe tłumy przyglądające się piramidzie tworzonej przez czterech braci Chavana o nagich torsach, stojącym na głowach giętkim akrobatom w cieniutkich spodniach i krótkich, lśniących kaftanach, a także występującej na linie dziewczynie, która w błyszczących, niebieskich spodniach wspinała się właśnie po długiej, drewnianej drabinie, ażeby rozpocząć swój popis. Tuż obok tej drabiny Juilin skręcił w jedną z węższych alejek, gdzie wisiało pranie na sznurach rozciągniętych między namiotami i wozami; czekający na spektakl wykonawcy siedzieli na stołkach i stopniach wozów, zaś dzieci członków widowiska grały w piłkę lub biegały z kołami. Cauthon wiedział już, dokąd prowadzi go Juilin, jednakże łowca złodziei biegł tak szybko, że Mat nie mógł go dogonić.
W końcu zobaczył przed sobą swój zielony wóz. Latelle zerkała pod spód, a odziany w jeden ze swoich jasnoczerwonych płaszczy Luca usiłował przegonić stąd parę żonglerek. Obie kobiety, w workowatych spodniach i z twarzami pomalowanymi na biało niczym błazny pana wielkiego rodu, zanim posłuchały polecenia, przez dobrą chwilę zaglądały pod wóz. Kiedy Mat podszedł bliżej, zobaczył, na co wszyscy się gapią. Domon — bez kaftana — siedział na ziemi przy ścianie wozu i przyciskał do piersi bezwładną Egeanin. Kobieta oczy miała zamknięte, a z kącika ust ciekła jej strużka krwi. Peruka jej się przekrzywiła i z jakiegoś powodu dziwnie sterczała. A przecież Egeanin zawsze się starała trzymać perukę prosto. Kości w czaszce Mata grzechotały niczym grzmoty.
— Mogło dojść do katastrofy — warknął Luca, obdarzając srogimi spojrzeniami to Cauthona, to Juilina. Patrzył na nich wilkiem, lecz w jego wzroku nie było strachu. — Mogliście mnie doprowadzić do kompletnej klęski!
Przepłoszył grupkę stojących z szeroko otwartymi oczyma dzieci i obsztorcował pulchną kobietę w lśniących od srebrzystych cekinów spódnicach. Miyora wymagała od lampartów sztuczek, których Latelle nawet nie próbowałaby nauczyć swoich zwierząt, teraz wszakże tylko odrzuciła głowę i odeszła. Nikt nie traktował Luki tak poważnie jak on sam siebie.