Gdy niska siostra wyszła, Egwene siedziała przez moment, mieszając łyżką owsiankę. Nie dostrzegła żadnych nowych ciemnych kropeczek, tyle że straciła apetyt. W końcu wstała i zawiesiła sobie na szyi stułę z siedmioma paskami, po czym zarzuciła na ramiona płaszcz. Akurat dzisiaj nie zamierzała siedzieć samotnie w ciemnościach. Akurat dzisiaj musiała postępować zgodnie ze swoim rozkładem zajęć i obowiązków.
Na dworze wozy na wysokich kołach toczyły się zmrożonymi koleinami ulic obozowiska. Wozy wypełnione były dużymi beczkami z wodą, stertami porąbanego drewna opałowego lub workami z węglem drzewnym. Woźnice i pomocnicy jechali z tyłu, z powodu chłodu wszyscy podobnie owinięci płaszczami. Drewnianymi pasażami jak zwykle spieszyły Familie nowicjuszek, zazwyczaj bez zwalniania wykonujących szybki ukłon na widok przechodzącej Aes Sedai. Nieokazanie stosownego szacunku siostrze mogło się dla każdej skończyć chłostą, podobna kara czekała je wszakże za spóźnienie, a w dodatku nauczycielki cechowały się — ogólnie rzecz biorąc — mniejszą tolerancją niż mijane po drodze Aes Sedai, które przynajmniej mogły wziąć poprawkę na powody, dla których nowicjuszka tak pędzi.
Odziane na biało kobiety wciąż oczywiście uskakiwały z drogi, widząc pasiastą stułę zwisającą spod kaptura Egwene, ona jednakże nie zamierzała dać sobie popsuć nastroju jeszcze bardziej próżnymi myślami na temat nowicjuszek dygających na ulicy i ślizgających się po twardej jak lód powierzchni. Niektóre tak pędziły, że co rusz któraś się potykała i pewnie upadłaby na twarz, gdyby nie podtrzymały jej Krewne. Same członkinie jednej Familii także nazywały siebie Krewnymi i rzeczywiście kobiety wydawały się sobie ogromnie bliskie, może nawet bliższe, niż gdyby naprawdę łączyło je bliskie pokrewieństwo. Bardziej niż nowicjuszki denerwowały Egwene nieliczne Aes Sedai, które widywała wokół siebie — siostry sunęły po pasażach, wśród szumu ukłonów. Między swoim namiotem i gabinetem Amyrlin nie spotkała ich więcej niż tuzin, lecz trzy czy cztery z tychże szły, otaczając się nie tylko płaszczami, ale także poświatą saidara. W dodatku najczęściej chodziły parami, za nimi zaś ciągnęli ich Strażnicy, o ile dane Aes Sedai takowych posiadały. Wszystkie siostry — zarówno te niespowite w saidar, jak i te otoczone jego poświatą — stale rozglądały się czujnie, obserwując uważnie spod kapturów wszystkie osoby, które dostrzegły w zasięgu wzroku.
Egwene przypomniała sobie o zarazie gorączki plamistej, która dotknęła niegdyś Pole Emonda. Wówczas wszyscy chodzili po wiosce z przytkniętymi do nosa chusteczkami nasączonymi brandy (Doral Barran, która była wówczas Wiedzącą, twierdziła, że opary tego alkoholu zapobiegają zakażeniu), przyciskając je do twarzy i przyglądając się swoim współmieszkańcom; szukali u nich śladów pojawiającej się wysypki i słabości, która skończy się potknięciem i upadkiem. Zanim powstrzymano zarazę, zmarło jedenaście osób, a dopiero po miesiącu od śmierci ostatniej ofiary ludzie zaczęli wychodzić z domu bez tych chusteczek. Przez długi czas później Egwene kojarzyła zapach brandy ze strachem. Teraz niemal wyczuwała w powietrzu podobny lęk. W obozowisku zamordowano już dwie siostry, przy czym obie zginęły z ręki potrafiącego przenosić Moc mężczyzny, który najwidoczniej bez problemów kręcił się po obozie lub wchodził do niego i z niego wychodził, kiedy tylko chciał. A panika wyraźnie ogarniała szeregi Aes Sedai szybciej, niż zdołałaby się rozprzestrzenić jakakolwiek zaraza.
Kiedy Amyrlin weszła do namiotu, którego używała jako swojego gabinetu, odkryła, że panuje już w nim ciepło. Kosz z płonącymi węglami wydzielał aromat róż. Zapalono też stojące lampy z odblaśnicami oraz lampę na biurku. Rozkład dnia Egwene był powszechnie znany. Amyrlin zawiesiła płaszcz na stojaku w narożniku, po czym zajęła miejsce za pulpitem do pisania, mechanicznie chwytając niestabilną nogę krzesła, która zawsze w takim momencie próbowała się składać. Całe jej postępowanie było rutynowe. A jutro będzie mogła ogłosić, czego dokonała.
Pierwszy gość, który się zjawił, zaszokował ją. W każdym razie przed oczyma Egwene stanęła chyba ostatnia kobieta, jakiej spodziewałaby się w tym miejscu. Theodrin była smukłą Brązową o zaokrąglonych policzkach, miała typową dla Domanek miedzianą karnację i zwyczaj upartego zaciskania ust. A kiedyś zawsze wyglądała na gotową do uśmiechu. Teraz sunęła po zniszczonych dywanach, aż dotarła tak blisko pulpitu, że frędzle jej szala o mało nie wytarły blatu. Gdy wykonała bardzo uroczysty i głęboki ukłon, Amyrlin wyciągnęła ku niej lewą rękę i kobieta ucałowała pierścień w kształcie Wielkiego Węża. Na oficjalność należało reagować oficjalnie.
— Matko, Romanda pragnie spytać, czy może się dziś z tobą spotkać — oświadczyła szczupła przybyła.
Mówiła cicho, a jednocześnie twardym tonem.
— Odpowiedz jej, Córko, że spotkam się z nią w każdej chwili, którą wybierze — odparła ostrożnie Egwene.
Nie zmieniając wyrazu twarzy, Theodrin znowu wykonała formalny ukłon. Kiedy ruszyła do wyjścia, do namiotu wkroczyła Przyjęta imieniem Emara, odrzucając obszyty lamówką biały kaptur. Emara była kobietką chudą i równie małą jak Nisao. Wyglądała na osóbkę, którą może przewrócić silniejszy wiatr, tym niemniej kierowała powierzonymi jej opiece nowicjuszkami twardą ręką i traktowała je ostrzej niż wiele innych sióstr. Życie nowicjuszek powinno być wszakże surowe, zresztą Emara była surowa również dla samej siebie. Teraz obrzuciła szarymi oczyma brązowe frędzle szala Theodrin i wargi tej niewysokiej Przyjętej wykrzywiły się w pogardliwym uśmieszku, nad którym wszakże szybko zapanowała. Sekundę później uniosła i rozłożyła śnieżnobiałe, obrzeżone paskami przy rąbkach spódnice, kłaniając się Egwene. Policzki Theodrin spłonęły jaskrawym rumieńcem.
Amyrlin uderzyła pięścią w blat pulpitu na tyle mocno, że kamienny kałamarz i słoiczek z piaskiem niebezpiecznie się zatrzęsły.
— Zapomniałaś o stosownej uprzejmości wobec Aes Sedai, dziecko? — warknęła ostro.
Emara pobladła — Egwene wszak zdążyła już sobie wyrobić odpowiednią reputację — i pospiesznie wykonała jeszcze głębszy ukłon przed Theodrin, która przyjęła go, bez wyrazu kiwnąwszy głową, po czym umknęła z namiotu znacznie szybciej, niż wpadła do niego Emara czy wcześniej ona sama.
Przyjęta zaś wyjąkała z wydatnym, wzmocnionym przez nerwy illiańskim akcentem prośbę Lelaine o spotkanie z Amyrlin. Dawniej zarówno Romanda, jak i Lelaine zachowywały się o wiele mniej formalnie, wchodząc do gabinetu Egwene niezapowiedziane i kiedy tylko miały ochotę, jednakże wypowiedzenie wojny Elaidzie zmieniło mnóstwo spraw. Nie wszystkie, ale wystarczająco wiele, ażeby można było te zmiany dostrzec. Amyrlin poleciła przekazać Lelaine identyczną odpowiedź jak ta, której udzieliła poprzez Theodrin Romandzie, chociaż Emarze przekazała ją dużo mocniejszym tonem. Podczas ukłonu Przyjęta niemal się przewróciła, po czym właściwie wybiegła z namiotu. Zapewne opowieść o tej krótkiej rozmowie potwierdzi legendę Egwene al’Vere jako tak ostrej Zasiadającej na Tronie Amyrlin, że przy niej Sereille Bagand zacznie się wszystkim wydawać istotą delikatną niczym gęsi puch.
Natychmiast po wyjściu Emary Egwene podniosła rękę znad blatu i zmarszczyła brwi, patrząc na papier, który wcześniej bezwiednie przykrywała dłonią. Była to złożona karteczka, którą Theodrin zdążyła położyć na pulpicie do pisania, podczas gdy całowała pierścień Amyrlin. Egwene rozłożyła niewielką kartkę i jej marsowa mina się pogłębiła. Pismo pokrywające papier było płynne, a równocześnie bardzo staranne, choć przy jednej z krawędzi dostrzegła małego kleksa. A przecież Theodrin słynęła z wielkiej schludności, także w posługiwaniu się atramentem. Cóż, może próbowała się dopasować do powszechnego obrazu Brązowych.