Po powrocie Chesa okazała Egwene swe ogromne rozczarowanie z powodu niemal nietkniętego posiłku na tacy, szczególnie że wcześniej tego dnia znalazła już praktycznie nieruszone śniadanie. Amyrlin rozważyła wykręcenie się bólem żołądka, natychmiast jednak odrzuciła ten pomysł. Wciąż pamiętała przecież straszliwą herbatkę Chesy, która miała uleczyć jej migreny — i uleczyła przynajmniej na kilka dni, tyle że później bóle powróciły gwałtowniejsze niż kiedykolwiek wcześniej i teraz jako takie powtarzały się każdej nocy. Pulchna służąca posiadała najwyraźniej niezły zbiór ziołowych środków na każdą dolegliwość; nabywała je od każdego domokrążcy, który potrafił elokwentnie namawiać. Każda następna mikstura smakowała gorzej niż poprzednia. A jeśli Egwene którejś nie wypiła, Chesa potrafiła spojrzeć na swoją panią z takim smutkiem, że Amyrlin miała ochotę przełknąć wszystko, byleby tylko nie przysparzać służącej więcej zmartwień. Czasami, co zaskakujące, owe mikstury działały, choć nigdy nie smakowały przyjemnie, a Egwene zawsze brzydziła się przed wypiciem choćby łyku. Tym razem więc tylko odesłała Chesę z tacą i obietnicą, że zje później. Za kilka godzin kobieta przyniesie bez wątpienia kolację tak wielką, że jej zawartością można by utuczyć niejedną gęś.
Amyrlin poczuła, że uśmiecha się na myśl o Chesie stojącej jej nad głową, patrzącej groźnie, wpychającej w nią posiłek i czekającej, aż jej pani przełknie wszystko aż do ostatniego kęsa, w końcu jednak spoważniała i skupiła się na raporcie Tiany. Nicola, Larine i Bode. Biała Wieża była surową nadzorczynią i wymagającą przełożoną. Chyba że dzięki konsensusowi Komnaty znajdowała się w stanie wojny, wtedy Zasiadająca na Tronie Amyrlin nie będzie... Tyle że Wieża naprawdę była w stanie wojny.
Egwene nie wiedziała, jak długo przesiedziała samotnie, wpatrując się w kawałek papieru z zapisanym na nim jednym imieniem, jednak gdy wróciła Siuan, już podjęła decyzję. Surowa przełożona, która nigdy nikogo nie faworyzowała...
— Leane i Bode odjechały? — spytała.
— Przynajmniej dwie godziny temu, Matko. Leane odwiozła Bode, a potem miała się skierować w dół rzeki.
Egwene pokiwała głową.
— Proszę, każ osiodłać Daishara... — „Nie” — pomyślała natychmiast. Ludzie od razu rozpoznają konia Zasiadającej na Tronie Amyrlin. Zna go zbyt wiele osób. Pora nie była odpowiednia na spory i tłumaczenia, na podkreślanie swej władzy i wydawanie poleceń. — Osiodłaj nie Daishara, ale Belę. Spotkajmy się na najbardziej północnym przecięciu dwóch ulic.
Prawie wszyscy znali również Belę. Mało kto nie wiedział, że jest to klacz Siuan.
— Co zamierzasz zrobić, Matko? — spytała zaniepokojonym głosem była Amyrlin.
— Zamierzam się przejechać. Ale, Siuan, proszę, nikomu o tym nie mów. — Złapała spojrzenie swej rozmówczyni i przez chwilę je wytrzymała. Gdy Siuan była Amyrlin, nawet najtwardszego człowieka potrafiła zmusić do odwrócenia wzroku. Teraz wszakże na Tronie Amyrlin zasiadała Egwene. — Nikomu, Siuan. No, już idź. Idź i się pospiesz.
Siuan nadal marszczyła czoło, tym niemniej szybko odeszła.
Kiedy Egwene znów została sama, zdjęła z szyi stułę, złożyła ją ostrożnie i schowała do woreczka przy pasie. Jej płaszcz był z dobrej, grubej wełny, choć krój miał całkiem prosty. Bez stuły zwisającej spod kaptura Egwene niczym się nie wyróżniała.
Przed jej gabinetem panowała oczywiście pustka, jednak kiedy przeszła uliczkę o zamarzniętej powierzchni, znalazła się wśród zwyczajnych strumieni ubranych na biało nowicjuszek, rzadszych Przyjętych i zupełnie sporadycznych Aes Sedai. Nowicjuszki dygały przed nią, nie zwalniając, Przyjęte lekko się kłaniały, gdy zauważyły, że spódnice wystające spod jej płaszcza nie są białe, Aes Sedai natomiast przemieszczały się obojętnie typowym dla siebie posuwistym krokiem, całkowicie skrywając twarze pod kapturami. Jeśli któraś zaobserwowała, że za Egwene nie podąża jej Strażnik, nijak na to nie reagowała. Cóż... niektóre siostry nie posiadały wszak Strażników.
Amyrlin zauważyła, że nie wszystkie siostry otacza jarząca się poświata saidara. Chociaż takich była większość.
Dwie ulice od swojego gabinetu zatrzymała się na krawędzi drewnianego pasażu oddalonego nieco od rzesz spieszących się kobiet. Próbowała się niczym nie martwić. Słońce tkwiło w połowie drogi ku zachodniemu horyzontowi, przybrawszy postać złotej kuli częściowo przesłoniętej przez ścięty wierzchołek Smoczej Góry. Cień góry już padał na obozowisko, spowijając namioty w wieczornym mroku.
W końcu pojawiła się Siuan na Beli. Niewielka, kudłata klacz szła pewnie po śliskiej ulicy, Siuan wszakże kurczowo trzymała wodze i przylegała do siodła, jakby się obawiała, że z niego spadnie. Może naprawdę się tego obawiała. Należała do najgorszych jeźdźców, jakich Egwene kiedykolwiek widziała. Kiedy dawna Amyrlin zsunęła się w końcu z siodła, przez chwilę wygładzała spódnice i mamrotała przekleństwa. Wyglądała na osobę, która czuje ulgę, że udało jej się zachować życie. Bela rozpoznała Egwene i zarżała. Siuan naciągnęła mocniej kaptur, który nieco jej opadł, po czym otworzyła usta, usiłując coś powiedzieć, lecz Amyrlin powstrzymała ją ostrzegawczym ruchem ręki, więc kobieta zachowała milczenie. Na szczęście, gdyż Egwene już widziała, że wargi Siuan układały się w słowo „Matko”, które najprawdopodobniej wypowiedziałaby na tyle głośno, że dotarłoby do uszu wszystkich osób znajdujących się w odległości pięćdziesięciu kroków od nich.
— Nikomu nie mów — powtórzyła Amyrlin cicho swoje wcześniejsze polecenie. — Nie rób też żadnych notatek i nikomu niczego nie sugeruj. — Tak, chyba wymieniła wszystkie możliwości. — Aż do mojego powrotu dotrzymuj towarzystwa Chesie. Nie chcę, żeby się niepokoiła.
Siuan niechętnie kiwnęła głową. Minę miała niemal ponurą. Egwene podejrzewała, że wzmianka o „notatkach” i „sugestiach” była z jej strony naprawdę mądrym posunięciem. Zostawiła dawną władczynię, która wyglądała teraz jak nadąsana dziewczynka, a następnie łatwo dosiadła Beli.
Początkowo musiała zachęcać przyciężkawą klacz do stępa — z powodu zamarzniętych kolein na ulicach obozu. Nie chciała zresztą, by ktokolwiek spytał, jak to możliwe, że Siuan jedzie na Beli w szybszym tempie. Starała się nawet jechać na sposób Siuan, kołysząc się niepewnie i przywierając niespokojnie do wysokiego łęku siodła, trzymając go jedną ręką, a czasami obiema. W tej niewygodnej pozycji rzeczywiście co chwilę odnosiła wrażenie, iż za chwilę się zsunie. Klacz obracała łeb, usiłując na nią popatrzeć, wiedziała bowiem, kto siedzi na jej grzbiecie i pamiętała, że Egwene zwykle potrafiła ją prowadzić znacznie lepiej niż dziś. Amyrlin wciąż jednak próbowała naśladować Siuan, starając się przy tym nie myśleć o niskiej pozycji słońca. Tak przejechała obozowisko i minęła ostatnie rzędy wozów, aż w końcu pierwsze drzewa skryły ją przed wzrokiem potencjalnych obserwatorów.