Podejrzenia potwierdził obraz korytarza przed komnatami lorda — stało tu mnóstwo pobladłych służących w uniformach, których rękawy aż do łokci zdobiły błękitno-białe znaki Domu Taborwin. Niektórzy płakali, inni wyglądali na zagubionych, jakby nagle usunęła im się spod stóp ziemia. Na polecenie Sashalle rozstąpili się, robiąc miejsce dla obu Aes Sedai, choć poruszali się albo mechanicznie, albo chwiejnie. Ich oszołomione oczy przesuwały się po ciele ogira, jednak prawdopodobnie wcale nie rejestrowali, kogo przed sobą widzą. Mało który pamiętał o choćby wymuszonym ukłonie.
W przedsionku było prawie równie wielu przedstawicieli służby Dobraine’a. Większość osób wyglądała na zupełnie ogłuszonych. Lord Dobraine leżał bez ruchu na noszach pośrodku dużego pokoju. Głowa wprawdzie tkwiła na karku, lecz oczy miał zamknięte, a od czaszki przez całą twarz biegło przecięcie, z którego częściowo tylko zaschnięta strużka ciemnej krwi ściekała między rozchylone wargi mężczyzny. Dwaj służący z mokrymi od łez policzkami, widząc wchodzące Aes Sedai, znieruchomieli w trakcie przykrywania twarzy swego pana białym płótnem. Dobraine wyraźnie nie oddychał, miał też głębokie, krwawe rozcięcia w okolicach piersi na długim do kolan płaszczu ozdobionym cienkimi, kolorowymi paskami. Zielono-żółty taireniański dywan z frędzlami, leżący obok noszy, szpeciła większa niż ciało ludzkie plama. Osoba, która straciła tak dużo krwi, po prostu musiała być martwa. Na podłodze leżało też dwóch innych mężczyzn. Szkliste oczy jednego z nich wpatrywały się martwo w sufit, drugi zaś spoczywał na boku, a spomiędzy żeber wystawał mu wykonany z kości słoniowej nóż wbity po rękojeść; ostrze zapewne sięgnęło serca. Obaj byli niskimi, bladoskórymi Cairhienianami ubranymi w pałacową liberię, choć tutejsi służący nigdy nie nosili długich sztyletów z drewnianymi rękojeściami, a takie leżały obok każdego trupa. Jakiś mężczyzna reprezentujący Dom Taborwin właśnie zamachnął się z zamiarem kopnięcia jednych zwłok, zawahał się wszakże na widok dwóch sióstr, po czym — tak czy inaczej — uderzył mocno żebra nieżyjącego mężczyzny.
— Zabierzcie to płótno — poleciła Sashalle ludziom przy noszach. — Samitsu, sprawdź, czy można jeszcze pomóc Lordowi Dobraine’owi.
Samitsu uważała, że nie można, tym niemniej już wcześniej instynktownie ruszyła ku lordowi, jednak ten rozkaz — a wyraźnie był to rozkaz! — zatrzymał ją w pół kroku. Zgrzytając zębami, ruszyła dalej, aż ostrożnie klęknęła obok noszy, przy nadal wilgotnej plamie i położyła dłonie na okrwawionej głowie Lorda Dobraine’a. Nigdy nie przeszkadzała jej krew na własnych rękach, jednak plam krwi nie sposób usunąć z jedwabiu, chyba że za pomocą Mocy, a Samitsu miała wyrzuty sumienia, gdy z powodów tak doczesnych marnowała Moc.
Potrzebne sploty stanowiły właściwie jej drugą naturę, toteż niemal bezwiednie objęła teraz Źródło i badała cairhieniańskiego lorda. Aż zamrugała z zaskoczenia. Sądziła, że w pokoju znajdują się trzy trupy, tym niemniej wyczuła w ciele Dobraine’a nadal migoczące życie. Był to maleńki, migoczący płomyk, który mógłby zagasić szok Uzdrowienia. Przynajmniej Uzdrowienia dokonywanego znanymi jej metodami.
Odszukała wzrokiem jasnowłosego Asha’mana. Mężczyzna kucał obok jednego z martwych służących i spokojnie go obszukiwał, niepomny na zaszokowane spojrzenia pozostałych przy życiu przedstawicieli służby. Jedna z kobiet zauważyła nagle Loiala, który stał w progu i wytrzeszczał oczy, jak gdyby zjawił się nieoczekiwanie nie wiadomo skąd. Z rękoma założonymi na piersi i srogą miną na obszernym pysku ogir wyglądał jak strażnik.
— Karldinie, znasz ten rodzaj Uzdrawiania, którego używa Damer Flinn? — spytała Samitsu. — Ten, który wymaga wszystkich Pięciu Mocy?
Mężczyzna przerwał i spojrzał na nią, marszcząc czoło.
— Flinn? Nie wiem nawet, o kim mówisz. Ja sam zaś nie mam szczególnego Talentu do Uzdrawiania. — Przypatrzył się Dobraine’owi. — Mnie się wydaje martwy — dodał — lecz spodziewam się, że ty potrafisz go uratować. Był w Studniach. — Po tych słowach pochylił się i wrócił do przetrząsania płaszcza martwego służącego.
Samitsu oblizała usta. Dreszcz związany z uczuciem wypełnienia saidarem w sytuacjach podobnych tej zawsze wydawał się jej osobliwie umniejszony. W sytuacjach, kiedy każdy wybór był zły. Ostrożnie zebrała przepływy Powietrza, Ducha i Wody, tkając je w splot jak przy podstawowym Uzdrawianiu, które zna każda siostra. Nikt z żyjących nie posiadał tak silnego Talentu do Uzdrawiania jak ona. Większość sióstr mogła Uzdrawiać najwyżej niegroźne stłuczenia, Samitsu natomiast sama potrafiła osiągnąć niemal tyle, co połączony okrąg. Wiele Aes Sedai prawie wcale nie umiało regulować splotu, spora ich część nawet nie próbowała się tego uczyć, Samitsu zaś posiadała tę umiejętność od samego początku. Och, nie umiała Uzdrowić jednego konkretnego problemu, zostawiając resztę w dotychczasowym stanie; tak mógł postępować jedynie Damer. Niemniej jednak potrafiła się zająć wszystkimi kłopotami leżącego przed nią mężczyzny — od ran kłutych po zapchany nos, który również doskwierał Dobraine’owi. Przeprowadziła Sondowanie i poznała wszystkie dolegliwości nieszczęsnego lorda. Często „zmywała” najgorsze nawet rany, po których nie zostawał choćby ślad lub Uzdrawiała chorego tak skutecznie, że czuł się jak po długiej rekonwalescencji bądź odpoczynku. „Kuracje” wymagały sporo siły od niej i dużo mniej od pacjenta. Im mniejsza część ciała była zmieniona, tym mniej sił tracił ranny. Tyle że wszystkie rany Lorda Dobraine’a, oprócz cięcia w skórze czaszki, były naprawdę poważne: cztery głębokie, kłute w płucach, z których dwie musnęły serce. Bardzo silne Uzdrowienie zabije go, zanim rany skończą się zasklepiać, natomiast podczas Uzdrawiania słabego mężczyzna utonie we własnej krwi. Samitsu musiała wybrać sposób pośredni i mieć nadzieję, że wybrała odpowiednio.
„Jestem najlepszą Uzdrowicielką, jaka kiedykolwiek istniała” — wmawiała sobie z całych sił. Tak przecież powiedziała jej Cadsuane. „Jestem najlepsza!”. Zmieniła nieznacznie splot i pozwoliła mu wejść w leżące bez ruchu męskie ciało.
Kiedy Dobraine zadygotał, kilku służących krzyknęło w trwodze. Ranny na wpół usiadł, szeroko otworzył głęboko osadzone oczy, a z jego ust popłynął długi dźwięk przypominający agonalne rzężenie. Później powieki mu opadły, a mężczyzna wyśliznął się z uścisku Samitsu i zaczął ponownie opadać na nosze. Kobieta pospiesznie dopasowała splot i po raz kolejny zbadała rannego, wstrzymując oddech. Żył. Znajdował się na krawędzi śmierci i był tak słaby, że w każdej chwili mógł umrzeć, jednak nie rany kłute go zabijały, przynajmniej nie bezpośrednio. Nawet przez schnącą krew, która splątała mu włosy opadające na podgolone czoło, Zielona dostrzegła pomarszczoną, różową linię świeżej, miękkiej blizny biegnącej przez jego skalp. Zostanie mu taka sama pod płaszczem i może mu skracać oddech podczas wysiłku, jeśli się w końcu wyliże z ran, ale w tej chwili najważniejsze, że żył. Na razie. Istniało jeszcze oczywiście pytanie, kto chciał jego śmierci i dlaczego.