Siedząc po turecku na głazie pokrytym brązowym mchem, nad porośniętym trzcinami brzegiem rzeki, Mat Cauthon zgarbił ramiona przed silnym wiatrem i cicho zaklął. W Ebou Dar nie było ani złota, ani kobiet, tańców czy zabawy. Za to sporo niewygód. Krótko mówiąc, miejsce należało do ostatnich, w jakim w normalnej sytuacji pragnąłby spędzać czas. Słońce stało ledwie nad horyzontem, niebo nad głową mężczyzny było jasnoszare, a nadpływające od morza ciężkie, sine chmury zapowiadały deszcz. Krajobraz nie bardzo wyglądał na zimowy z powodu braku śniegu — Mat nie widział tu jeszcze nawet płatka — jednak zimny, wilgotny, poranny, przenikający do kości wiatr od wody gorzej niż śnieg przypominał człowiekowi o niskiej temperaturze. Minęło sześć nocy, odkąd Cauthon wyjechał z tego miasta podczas burzy, a jednak rwanie w biodrze stale przywoływało w nim wspomnienia chwil moknięcia w siodle. To nie była ani pogoda, ani pora dnia, którą człowiek wybrałby z własnej woli. Mat żałował, że nie pomyślał o wzięciu dodatkowej peleryny. Żałował, że nie został we własnym łóżku.
Odległe zaledwie o milę na południe od Ebou Dar wzgórza, które skrywały miasto przed światem, skrywały równocześnie Mata przed miastem, jednak w zasięgu wzroku mężczyzna nie miał nawet drzew; poza niewielkimi krzewami niewiele widział. Pobyt na otwartym i tak pustym terenie przyprawiał go o dziwne mrowienie na całym ciele — jakby mrówki pełzały mu tuż pod skórą. Był chyba jednak bezpieczny. Prosty, brązowy, wełniany płaszcz i czapka nie składały się na strój, w którym Mata znano w tym porcie. Bliznę na szyi zakrył szalem nie z czarnego jedwabiu, lecz z szarej wełny; postawił też kołnierz płaszcza. Jego ubrania nie zdobił ani jeden kawałek koronki, ani jedna nitka haftu. Mężczyzna wyglądał bezbarwnie niczym dojący krowy rolnik. Jeśli zobaczą go ludzie, których musiał unikać, na pewno go nie rozpoznają. Chyba że podejdą bardzo blisko. Niemniej jednak na tę myśl Cauthon nerwowo naciągnął czapkę trochę niżej na uszy.
— Długo tu jeszcze zamierzasz zostać, Mat? — Obdarty granatowy płaszcz Noala miał już najlepszy okres za sobą, podobnie zresztą jak jego właściciel. Zgarbiony i siwowłosy starzec, którego twarz szpecił złamany nos, kucał obecnie na piętach pod głazem, łowiąc na brzegu rzeki bambusową wędką ryby. Był tak stary, że stracił już większość zębów, a co jakiś czas niespodziewanie odkrywał językiem nowe ubytki. — Na wypadek gdybyś nie zauważył, jest zimno. Powszechnie uważa się klimat Ebou Dar za ciepły, jednak zimą wszędzie panuje chłód i nawet w miejscach typu Ebou Dar można się poczuć jak w Shienarze. Moje stare kości błagają o bliskość ogniska. Albo chociaż o jakiś koc. Człowiek może się zadowolić kocem, o ile schroni się przed wiatrem. Zrobisz coś poza gapieniem się na rzekę?
Mat tylko na niego zerknął, więc Noal wzruszył ramionami i wrócił do oglądania tratwy ze smołowanego drewna, która huśtała się wśród rzadkich trzcin. Co jakiś czas starzec poruszał sękatą ręką, jak gdyby jego zdeformowane palce szczególnie odczuwały chłód, jeśli jednak tak było w istocie, Noal sam był sobie winien. Stary głupiec chodził niedawno po mieliznach i wybierał małe strzeble na przynętę koszem, który stał teraz na wpół zanurzony i przywiązany do gładkiego kamienia na brzegu. Mimo narzekań na pogodę Noal schodził do rzeki bez zbędnej zachęty czy ponagleń. Z tego, co mówił, wynikało, że od lat nie żyli już wszyscy, którzy go obchodzili, toteż niemal desperacko szukał wszelkiego ludzkiego towarzystwa. Doprawdy desperacko, skoro wybrał towarzystwo Mata, zamiast się oddalić od Ebou Dar już pięć dni temu. A przez pięć dni człowiek potrafi przemierzyć sporą odległość, szczególnie gdy ma dobre powody i niezłego konia. Mat sam często rozmyślał o odjeździe.
Po drugiej stronie Eldar, na wpół skryta przez jedną z bagnistych wysp, które cętkowały rzekę, cumowała łódź wiosłowa z szeroką pokładnicą. Wioślarze pochowali wiosła, a jeden z członków załogi stał, dźgając w trzcinach długim bosakiem. Po chwili drugi wioślarz pomógł mu wciągnąć do łodzi złowione trofeum, które z tej odległości wyglądało na duży worek. Mat skrzywił się i przeniósł spojrzenie dalej w dół rzeki. Nadal znajdowano ciała, a on ponosił odpowiedzialność za panoszącą się śmierć. Niewinni umierali wraz z winnymi. Jeśli jednak człowiek pozostawał bierny i nic nie robił... wtedy umierali tylko niewinni. Albo przytrafiało im się coś równie paskudnego jak śmierć. Równie paskudnego lub gorszego — zależy, jak na to spojrzeć.
Nachmurzył się poirytowany. Na krew i popioły, zmieniał się w cholernego filozofa! Odpowiedzialność odbierała mężczyźnie całą radość z życia i wysuszała go na wiór. Zapragnął nagle wielkiego dzbana wypełnionego grzanym winem, krzesła i stołu w wygodnej, pełnej muzyki głównej sali gospody i pulchnej dziewczyny służebnej na swoich kolanach. W dodatku najlepiej w gospodzie stojącej gdzieś daleko od Ebou Dar. Gdzieś bardzo daleko stąd. Nie mógł opuścić tej okolicy, tu miał bowiem zobowiązania i tu czekała go przyszłość, której nawet sobie nie wyobrażał. Najwyraźniej bycie ta’veren zupełnie w niczym człowiekowi nie pomagało, w każdym razie nie wtedy, gdy wokół danego osobnika już się ukształtował Wzór. Mat i tak miał zresztą szczęście. Przynajmniej żył i był wolny, a nie tkwił w celi, uwięziony i przykuty łańcuchem. W obecnych okolicznościach musiał swój aktualny los nazwać szczęściem.
Ze swojego miejsca dość dobrze widział ostatnie niskie, bagniste wysepki rzeczne. Wiatr wraz z drobinkami wody przesuwał się nad portem niczym wały delikatnej mgły, tak przezroczystej, że nie przesłaniała widoku, który Mat musiał zobaczyć. Cauthon próbował dokonać w głowie obliczeń, dodając do siebie liczbę wraków i statków nadal unoszących się na wodzie. Pogubił się jednak, sądząc, że niektóre policzył dwukrotnie, więc zaczął od nowa. Jego spokój zakłócały również myśli o nieszczęsnych przedstawicielach Ludu Morza. Mat słyszał, że na szubienicach w Rahad po drugiej stronie portu wisi ponad sto trupów osób skazanych za morderstwo i bunt. Normalnie Seanchanie używali kata z siekierą lub karali wbiciem na pal, członkowie Krwi stosowali wszakże sznur, toteż większość „przestępców” trafiła na szubienicę.
„Niech sczeznę, jeśli nie zrobiłem wszystkiego, co w mojej mocy” — zapewnił się gorzko w myślach. Nie powinien czuć się winny za każdą śmierć. To nie miało sensu, żadnego sensu. Żadnego! Mat musiał się raczej skoncentrować na ludziach, którzy uciekli.
Atha’an Miere, którzy odpłynęli, wzięli statki z portu, a przejęte jednostki niemożebnie obładowali pasażerami, ponieważ pragnęli na każdej zmieścić jak największą ilość uciekinierów. A jako że tysiące ich pracowało jako więźniowie w Rahad, wybrali wielkie statki Seanchan. Ich własne na pewno były wystarczająco pojemne, lecz wszystkie dotychczas odarto już z żagli i takielunku, dopasowując do seanchańskiego stylu. Gdyby Mat umiał obliczyć, ile zostało wielkich statków, wiedziałby mniej więcej, jak wielu przedstawicieli Ludu Morza naprawdę wydostanie się na wolność. Uwolnienie Poszukiwaczek Wiatru Atha’an Miere było rzeczą właściwą i praktycznie jedyną, jakiej mógł dokonać, jednak oprócz szubienic, obarczał się też winą za setki ciał wyławianych poza portem w ostatnich pięciu dniach, a Światłość jedna wie, ile ich zniósł do morza odpływ. Grabarze pracowali od wschodu do zachodu słońca, a wszystkie cmentarzyska stale wypełniały odgłosy łkania kobiet i dzieci. I mężczyzn. Zginęło naprawdę sporo przedstawicieli Ludu Morza, po których nikt nie płakał, gdy ich zwłoki wrzucano do masowych grobów, tym niemniej Mat pragnął choć w przybliżeniu wiedzieć, jak wielu ocalił, dzięki czemu mógłby nie myśleć wyłącznie o tym, ile osób zabił.