– Czy coś jej się stało? – zawołała pani Dashwood wchodząc. – Czy ona chora?
– Mam nadzieję, że nie – odparł Willoughby, siląc się na pogodną minę, i dodał z wymuszonym uśmiechem: – To raczej u mnie można by się dopatrywać choroby, przeżywam bowiem ogromnie przykry zawód.
– Zawód?!
– Tak, gdyż nie mogę dotrzymać złożonej pani obietnicy. Pani Smith skorzystała dzisiaj z przywileju, jaki daje władza bogatego nad zależnym ubogim kuzynem, i wysyła mnie do Londynu. Właśnie otrzymałem rozkazy i pożegnałem się z Allenham, a dla rozweselenia przyjechałem pożegnać się z paniami.
– Do Londynu! I wyjeżdżasz pan dziś przed południem?
– Właściwie zaraz.
– To bardzo niefortunna okoliczność. Ale prośbę pani Smith należy koniecznie spełnić. Mam nadzieję, że nie rozstaniemy się z panem na długo?
Zaczerwienił się odpowiadając: – Pani jest bardzo łaskawa, ale nie sądzę, bym miał szybko wrócić do hrabstwa Devon. Odwiedzam panią Smith nie częściej jak raz w roku.
– Czyżby pani Smith była tutaj jedyną pana dobrą znajomą? Czy Allenham to jedyny dom w tej okolicy, gdzie zostanie pan mile przyjęty? Wstydźże się, pan! Naprawdę, czekasz na zaproszenie do naszego domu?
Policzki jego pociemniały jeszcze bardziej, oczy spuścił ku ziemi i odparł tylko: – Pani jest zbyt łaskawa.
Pani Dashwood ze zdumieniem spojrzała na Eleonorę. Ta była równie zdziwiona. Przez chwilę trwało milczenie, które przerwała pani domu:
– Mogę tylko dodać, drogi panie, że zawsze chętnie cię u nas powitamy. Nie nalegam bynajmniej, byś natychmiast wracał, jako że tylko ty sam możesz wiedzieć, czyby się to podobało pani Smith, jeśli zaś o to idzie, to nie wątpię w twój rozsądek, tak jak nie wątpię, że znam twoje pragnienia.
– Obecne moje zobowiązania – powiedział młodzieniec, mocno speszony – są takiej natury, że… nie śmiem sobie pochlebiać…
Urwał. Pani Dashwood ze zdumienia wprost mowę odjęło, nastąpiła więc znowu chwila milczenia. Przerwał ją Willoughby ze słabym uśmiechem: – To szaleństwo tak zwlekać. Nie będę dłużej zadawał sobie udręki, przebywając wśród przyjaciół, których towarzystwem nie mogę się w tej chwili cieszyć.
Pożegnał się z nimi śpiesznie i opuścił pokój. Zobaczyły, jak wsiada do kariolki, po chwili zniknął im z oczu.
Pani Dashwood była zbyt przejęta, by móc prowadzić rozmowę, wyszła więc natychmiast do swojego pokoju, chcąc w samotności dać folgę niepokojowi i trwodze, jakie ten nagły wyjazd w niej wzbudził.
Eleonora była nie mniej niż matka przejęta i zatroskana. Z lękiem i niedowierzaniem myślała o tym, co się przed chwilą stało. Zachowanie młodego człowieka przy pożegnaniu, jego zakłopotanie, udana wesołość, a nade wszystko niechęć, jaką okazał, usłyszawszy zaproszenie matki – wzbudziły w niej ogromny niepokój. Na chwilę opanował ją lęk, że on nigdy w życiu nie żywił wobec Marianny poważnych zamiarów, w następnej – że rozdzieliła ich jakaś fatalna sprzeczka. Wygląd Marianny, kiedy opuszczała salonik, mógł świadczyć o poważnej kłótni, chociaż kiedy Eleonora pomyślała, jak wielkie było uczucie siostry do młodego człowieka – podobne wytłumaczenie wydawało jej się niemal nieprawdopodobne.
Bez względu jednak na powody ich rozstania, desperacja Marianny była oczywista, i Eleonora z najczulszym współczuciem myślała o straszliwej rozpaczy, jakiej siostra zapewne da upust, nie tyle nawet szukając w tym ulgi, ile uważając, że ma obowiązek karmić ją i podsycać.
W pół godziny później zeszła na dół matka i choć oczy miała zaczerwienione, na twarzy jej gościła pogoda.
– Kochany pan Willoughby jest już o kilka mil od nas – zwróciła się do Eleonory, siadając nad robótką. – Pomyśl, z jakim ciężkim sercem musi odbywać tę podróż.
– To wszystko bardzo dziwne. Ta niespodziewana konieczność wyjazdu! Tak ogromnie nagła! Wczoraj wieczór był tu z nami, szczęśliwy, pogodny, serdeczny! A teraz – zawiadamia nas na dziesięć minut przed wyjazdem… I to wyjazdem bez zamiaru powrotu! O, musiało się stać coś więcej niż to, co nam powiedział. Mówił, zachowywał się jak nie ten sam człowiek. Przecież mama musiała zauważyć równie wyraźnie jak ja, jak bardzo był odmieniony. Cóż mogło się stać? Może się pokłócili, jak mama sądzi? Jakże inaczej można by tłumaczyć to, że nie chciał przyjąć mamy zaproszenia?
– Nie brakło mu po temu ochoty, córeczko, to widziałam wyraźnie. On po prostu nie mógł tego zaproszenia przyjąć. Przemyślałam to gruntownie, zapewniam cię, i znalazłam wyjaśnienie wszystkiego, co z początku zarówno mnie, jak tobie wydawało się takie dziwne.
– Naprawdę?
– Tak, zupełnie zadowalające wyjaśnienie… Tylko że ty, Eleonoro, tak lubisz wątpić we wszystko, w co tylko można wątpić… Ciebie to nie zadowoli, to pewne, ale mojego przekonania mi nie odbierzesz. Otóż, moim zdaniem, pani Smith podejrzewała, że Willoughby kocha się w Mariannie, nie pochwalała jego wyboru – być może ma co do jego osoby inne plany – i z tego powodu chciała go stąd usunąć. Sprawa, w której wysłała go z naszego hrabstwa, jest tylko pretekstem. Sądzę, Eleonoro, że tak się rzecz miała w istocie. Ponadto on zdaje sobie sprawę, że pani Smith nie pochwala tego związku, wobec czego nie ośmielił się jej przyznać do zaręczyn z Marianną i ze względu na swoją zależność materialną uznał za konieczne podporządkować się jej życzeniom i na jakiś czas wyjechać z hrabstwa Devon. Ty mi na pewno powiesz, że tak mogło być, ale nie musiało, ale ja nie mogę przyjąć tych wątpliwości, póki mi nie przedstawisz innego, równie zadowalającego wytłumaczenia. No i co powiesz, Eleonoro?
– Nic, bo mamusia przewidziała moją odpowiedź.
– A więc uważasz, że to mogło, ale nie musiało być prawdą. Och, córeczko, jak niepojęte są twoje uczucia. Chętniej dajesz wiarę złemu niż dobremu. Prędzej będziesz wyglądać nieszczęścia Marianny i wiarołomstwa tego biedaka, niż spróbujesz go usprawiedliwić. Postanowiłaś uznać go przeniewiercą, ponieważ pożegnał się z nami mniej serdecznie, niż się dotąd zachowywał. Czy nie można czegoś przypisać roztargnieniu albo przygnębieniu związanemu z przeżywanym zawodem? Czy nie można przyjąć żadnych ewentualności tylko dlatego, że nie są pewnikami? Czy doprawdy nic nie należy się człowiekowi, który dał nam tak wiele dowodów swego uczucia i żadnych podstaw do złego o nim mniemania? Czy nie można przyjąć, że istnieją jakieś bezsporne przyczyny, które na jakiś czas pozostać muszą sekretem? A poza tym, o co ty go właściwie posądzasz?
– Trudno mi powiedzieć. Przecież jednak taka odmiana, jakiej przed chwilą byłyśmy świadkami, musi obudzić niemiłe podejrzenia. Ale bardzo jest słuszne to, co mama powiedziała o należnych mu względach, nadto chciałabym być bezstronna w ocenie każdego człowieka. Możliwe, że pan Willoughby miał powody, by postąpić tak, jak postąpił, i mam nadzieję, że miał. Ale bardziej by do niego pasowało, gdyby je natychmiast wyjawił. Sekretność może być czasem wskazana, ale sekretność u pana Willoughby'ego budzi jednak zdziwienie.
– Nie miej mu przynajmniej za złe, że postępował wbrew swojej naturze, kiedy to było konieczne. Czy naprawdę uznajesz słuszność moich argumentów w jego obronie?… Jestem rada… a on uniewinniony.