– Nie wszyscy – uśmiechnęła się Eleonora – podzielają twoją namiętność do zwiędłych liści.
– Tak, mało kto podziela moje uczucia, mało kto je rozumie. Ale czasami… – po tych słowach na jakiś czas pogrążyła się w zamyśleniu, z którego jednak się wyrwała. – Spójrz, Edwardzie – wskazała roztaczający się przed nimi widok – to jest dolina Barton. Popatrz na nią i jeśli możesz, stój chwilę spokojnie. Spójrz tylko na te wzgórza. Widziałeś kiedyś podobne? Tam, na lewo, leży dwór Barton, tam, pośród lasu i pól. Widać stąd jedną szczytową ścianę domu. A tam, pod tym najdalszym wzgórzem, które wznosi się tak majestatycznie, tam jest nasz domeczek.
– To piękna okolica – przyznał – ale te doliny muszą być w zimie strasznie błotniste.
– Jakże możesz pan myśleć o błocie, mając przed sobą takie wspaniałości?
– Ponieważ – odparł z uśmiechem – widzę przed sobą wśród tych wspaniałości bardzo błotnistą dróżkę.
– Jakie to dziwne – powiedziała do siebie Marianna, idąc dalej. – Macie tu przyjemne sąsiedztwo? Czy Middletonowie to mili ludzie?
– Ale skąd – odparła Marianna. – Trudno sobie wyobrazić bardziej niefortunną sytuację niż nasza.
– Marianno – oburzyła się Eleonora – jak możesz tak mówić! Jak możesz być tak niesprawiedliwa! To rodzina bardzo szacowna, która nam okazała niezwykle przyjazną życzliwość. Czyżbyś zapomniała, Marianno, ile im zawdzięczamy miłych dni?
– Nie – odparła cicho Marianna – ani ile bolesnych chwil.
Eleonora nie zwróciła na to uwagi i zajęła się gościem, starając się podtrzymać choćby pozór rozmowy; opowiadała o ich nowym domu, jego wygodach itd., wymuszając od czasu do czasu od Edwarda jakieś pytanie czy uwagę. Chłód i powściągliwość młodego człowieka ogromnie ją bolały, była zdenerwowana i niemal gniewna, postanowiła jednak kierować się w swoim zachowaniu raczej tym, co było, niż tym, co jest, i starała się nie okazywać mu niechęci czy niezadowolenia – jednym słowem, traktowała go tak, jak należało ze względu na łączące ich rodzinne stosunki.
ROZDZIAŁ XVII
Zdumienie pani Dashwood, gdy zobaczyła gościa, trwało zaledwie chwilę, uznała bowiem przyjazd Edwarda do Barton za najbardziej oczywistą rzecz na świecie. Radość i serdeczne powitania trwały o wiele dłużej. Przyjęła go najżyczliwiej – żadna nieśmiałość, chłód czy powściągliwość nie mogłyby się ostać wobec takiego przyjęcia. Ustępowały już przed drzwiami, a pierzchły pod wpływem urzekającego obejścia pani domu. No cóż, doprawdy, żaden mężczyzna nie mógł się zakochać w jednej z córek, nie objąwszy swoim uczuciem również i matki, toteż Eleonora wkrótce stwierdziła z przyjemnością, że młody człowiek zaczyna się zachowywać tak jak dawniej. Odżyło jego serdeczne przywiązanie do nich wszystkich, wyraźnie też interesował się ich losem i pomyślnością. Był jednak markotny. Chwalił dom, zachwycał się jego położeniem i otoczeniem, był miły i uważający, ale jednocześnie markotny. Wszyscy to zauważyli, a pani Dashwood, przypisując to małoduszności jego matki, zasiadała do stołu zła na wszystkich samolubnych rodziców.
– Jak też matka widzi teraz twoją przyszłość? – zapytała, gdy po obiedzie usiedli wokół kominka. – Czy w dalszym ciągu masz być wielkim mówcą wbrew własnym chęciom?
– Nie. Moja matka przekonała się już chyba, że mam tyle samo chęci co talentu do życia publicznego.
– Wobec tego, jaka ma być twoja droga do sławy? Boć przecież musisz być sławny, by zadowolić rodzinę. A nie mając ani zawodu, ani pewności siebie, ani skłonności do szastania pieniędzmi i w dodatku nie lubiąc zawierać nowych znajomości, możesz stanąć wobec wielkich przeszkód.
– Nie będę nawet próbował. Nie pragnę być znakomitością i mam wszelkie powody sądzić, że nigdy nią nie zostanę. Bogu dzięki! Nie można ze mnie siłą zrobić geniusza i krasomówcy.
– Wiem, nie rozpiera cię ambicja. Masz umiarkowane pragnienia. – Równie umiarkowane, jak każdy człowiek na świecie. Jak wszyscy inni chciałbym być bardzo szczęśliwy, ale podobnie jak inni widzę swoje szczęście na własny sposób. Wielkość mi go nie da.
– Byłoby dziwne, gdyby dała – przytaknęła Marianna. – Cóż ma z nim wspólnego bogactwo czy zaszczyty.
– Zaszczyty niewiele – zgodziła się Eleonora – ale bogactwo bardzo dużo.
– Jak możesz tak mówić, Eleonoro! – zakrzyknęła Marianna. – Pieniądze mogą dać szczęście tylko tam, gdzie nie może ono przyjść z innego źródła. Poza dostatkiem nie mogą przynieść prawdziwego zadowolenia, jeśli idzie o istotne ludzkie potrzeby.
– A może – uśmiechnęła się Eleonora – dojdziemy jednak do zgody. Twój dostatek i moje bogactwo są chyba do siebie podobne i zapewne obie uważamy, że w dzisiejszym świecie człowiek, który ich nie posiada, jest pozbawiony wszelkich materialnych wygód. Twoje poglądy tylko brzmią szlachetniej niż moje. Powiedz, ile wynosi twój dostatek?
– Jakieś tysiąc osiemset do dwóch tysięcy funtów, nie więcej. Eleonora wybuchnęła śmiechem. – Dwa tysiące rocznie! Moje bogactwo to tysiąc! Przewidywałam, czym to się skończy.
– A przecież dwa tysiące rocznie to dochód bardzo umiarkowany – tłumaczyła Marianna. – Trudno z mniejszego utrzymać rodzinę. Z pewnością to nie są wygórowane wymagania. Odpowiednia liczba służby, powóz, może dwa, i konie myśliwskie – wszystko to nie do pomyślenia przy mniejszym dochodzie.
Eleonora znowu się uśmiechnęła, słysząc, jak siostra tak akuratnie wylicza przyszłe wydatki domowe w Combe Magna.
– Konie myśliwskie! – zdumiał się Edward. – A po co te konie? Przecież nie każdy poluje.
– Większość ludzi, owszem – odparła Marianna czerwieniejąc. – Chciałabym – wtrąciła się Małgorzata, wprowadzając nowy temat rozmowy – żeby tak ktoś dał każdemu z nas wielki majątek!
– Och, żeby też tak się stało! – oczy Marianny rozbłysły ożywieniem, a policzki poczerwieniały w zachwycie nad wyimaginowanym szczęściem.
– W tym pragnieniu jesteśmy wszyscy jednacy – powiedziała Eleonora – choć bogactw nie wystarczy dla wszystkich.
– Ojej! – rozmarzyła się Małgorzata. – Jakaż ja bym była szczęśliwa! Zastanawiam się, co bym też wówczas zrobiła.
Marianna sprawiała wrażenie osoby, która nie miałaby w tej materii najmniejszych wątpliwości.
– A ja miałabym kłopot z wydawaniem dużych pieniędzy na siebie samą, gdyby moje dzieci wzbogaciły się bez mojej pomocy – oświadczyła pani Dashwood.
– Zaczęłaby mamusia przebudowę domu i natychmiast nie byłoby problemu – zauważyła Eleonora.
– Cóż za wspaniałe zamówienia szłyby wówczas do Londynu – mówił Edward. – Cóż by to był za szczęśliwy dzień dla sprzedawców książek, nut, sztychów. Najstarsza panna Dashwood wysyłałaby zamówienia na wszystkie dobre nowe sztychy, a Marianna – znam przecież wielkość jej duszy – nie wystarczyłoby dla niej nut w całym Londynie! A już jeśli idzie o książki, Thompson, Cowper, Scott – wykupiłaby wszystkie, ile by się tylko dało, każdy egzemplarz, żeby się czasem jakiś nie dostał w niegodne ręce, a nabyłaby również każdą książkę, która opisuje, jak się zachwycać starym rosochatym drzewem. Dobrze mówię, Marianno? Wybacz, jeślim zuchwały, ale chciałem ci dowieść, że nie zapomniałem naszych dawnych rozmów.
– Uwielbiam, jak mi się przypomina przeszłość – odparła – czy wesołą, czy smutną, uwielbiam wspomnienia, toteż nigdy mnie nie obrazisz, mówiąc o tamtych czasach. Słuszne są twoje mniemania co do tego, jak wydawałabym pieniądze, a przynajmniej część z nich. Pieniądze na drobne wydatki na pewno poszłyby na powiększenie moich zbiorów nut i książek.