Chora spała coraz bardziej niespokojnie. Siostra, która z niesłabnącą uwagą obserwowała ciągłe zmiany pozycji i słyszała częste, choć niezrozumiałe słowa skargi, dobywające się z jej ust, gotowa już była wyrwać ją z męczącej drzemki, kiedy Marianna zbudzona jakimś przypadkowym hałasem, poderwała się gwałtownie na poduszkach i zawołała z gorączkowym podnieceniem:
– Czy mama przyjeżdża?
– Jeszcze nie – odparła Eleonora, skrywając przerażenie i pomagając siostrze położyć się z powrotem – ale mam nadzieję, że niedługo będzie. Wiesz przecież, że stąd daleko do Barton.
– Ale niech nie jedzie naokoło przez Londyn! – wołała gorączkowo Marianna. – Nigdy jej nie zobaczę, jeśli pojedzie okrężnie przez Londyn!
Eleonora stwierdziła z przerażeniem, że siostra zaczyna majaczyć, a próbując ją uspokoić, zbadała natychmiast jej puls. Był słabszy niż dotąd i przyspieszony. Marianna wciąż bredziła o mamie i Eleonora w gwałtownie rosnącym strachu postanowiła zaraz posłać po medyka i wyprawić posłańca do Barton po matkę. W następnej chwili przyszło jej do głowy, żeby w tej drugiej sprawie naradzić się z pułkownikiem, zadzwoniła więc na pokojową, by zajęła jej miejsce przy chorej, i pośpieszyła na dół do salonu, gdzie, jak wiedziała, można go było na ogół znaleźć nawet o wiele późniejszej godzinie.
Nie miała czasu na wahania. Przedstawiła mu natychmiast swoje obawy i trudności – Brakło mu odwagi i przekonania, by starać się uśmierzyć jej lęki… Słuchał ich z przygnębieniem, bez słowa, lecz trudnościom zaradził natychmiast, gdyż z gotowością, która zdawała się świadczyć, że przewidział już tę sytuację i powziął odpowiednią decyzję, obiecał jechać sam zamiast posłańca i przywieźć panią Dashwood. Eleonora nie stawiała wielkich oporów. Podziękowała mu zwięźle, lecz % żarliwą wdzięcznością, i podczas gdy pułkownik wysłał biegiem służącego po medyka i konie pocztowe, napisała kilka słów do matki.
Cóż za pociecha mieć w podobnej chwili takiego przyjaciela!… takiego towarzysza podróży dla matki… Jakże mu była wdzięczna… towarzysza, którego rozsądek wskaże im drogę… którego obecność przyniesie ulgę… Którego przyjaźń musi koić… Jeśli w ogóle można zmniejszyć wstrząs wywołany tym wezwaniem, pomoc pułkownika, jego obecność, zachowanie na pewno to sprawią.
Tymczasem on, bez względu na to, co czuł, działał stanowczo i z opanowaniem, wydał szybko wszystkie niezbędne polecenia i wyliczył dokładnie, o jakiej porze będzie mogła oczekiwać jego powrotu. Nie zmitrężono ani chwili. Konie zajechały prędzej, niż się spodziewali, i pułkownik, uścisnąwszy tylko jej dłoń, z poważnym spojrzeniem rzucił kilka słów, ale zbyt cicho, by je dosłyszała, i pospieszył do powozu. Była godzina dwunasta. Eleonora wróciła do pokoju chorej, by czekać na przybycie medyka i czuwać przy niej całą noc. Tej nocy obie siostry przechodziły niemal równe katusze. Nim zjawił się pan Harris, godziny mijały Mariannie na bezsennych męczarniach i majaczeniach, Eleonorze – na okrutnym niepokoju. Za dotychczasowy spokój i poczucie bezpieczeństwa płaciła teraz z naddatkiem najgorszymi przewidywaniami, a służąca, która z nią czuwała – gdyż Eleonora nie pozwoliła zbudzić pani Jennings – powiększała jeszcze udrękę, wspominając co chwila słowa swojej pani.
Myśli Marianny co pewien czas krążyły bezładnie wokół matki, a za każdym razem, gdy wymawiała jej imię, Eleonora czuła ukłucie w sercu, wyrzucała sobie, że tak długo bagatelizowała chorobę, i wypatrując rozpaczliwie rychłej pomocy, myślała jednocześnie, że za chwilę wszelka pomoc może być daremna, że ze wszystkim ponad miarę zwlekała, i wyobrażała sobie zbolałą matkę, która przyjeżdża za późno, by zobaczyć ukochane dziecko przy życiu czy też przy zdrowych zmysłach.
Miała już posyłać po raz wtóry po medyka i prosić, by jeśli nie może przyjść, dał jej jakąś radę, kiedy – była już jednak piąta – przyjechał. Jego zdanie przyniosło pewną rekompensatę za zwłokę, chociaż bowiem przyznał, że nastąpiło nieprzewidziane pogorszenie, nie uważał wcale, by chorej groziło istotne niebezpieczeństwo, zapowiadał niewątpliwą poprawę po użyciu nowych medykamentów z przekonaniem, które, acz w mniejszym stopniu, udzieliło się jednak Eleonorze. Obiecał, że przyjdzie znowu za trzy lub cztery godziny i zostawił zarówno pacjentkę, jak jej troskliwą opiekunkę o wiele teraz spokojniejsze.
Pani Jennings wysłuchała rano z przejęciem sprawozdania z tego, co zaszło w nocy, wyrzucając Eleonorze, że po nią nie posłała. Ożyły jej poprzednie obawy, bardziej teraz usprawiedliwione, i nie miała wątpliwości, jak się sprawa skończy. Chociaż starała się pocieszyć Eleonorę, była tak przekonana o zagrażającym chorej niebezpieczeństwie, że nie mogła ofiarować jej siostrze jednej pociechy – pociechy nadziei. Szczerze bolała nad Marianną. Nagły kres, wczesna śmierć dziewczyny tak młodej, tak uroczej jak Marianna musiałaby okryć smutkiem nawet mniej z nią związaną osobę, lecz chora miała przecież specjalne prawa do współczucia pani Jennings. Była przez trzy miesiące jej towarzyszką, znajdowała się wciąż pod jej opieką, doznała ogromnej krzywdy i była bardzo nieszczęśliwa. Zacna dama musiała również przeżywać rozpacz jej siostry, swojej ulubienicy. Co zaś do matki – kiedy pani Jennings wyobraziła sobie, że Marianna mogłaby być dla swojej matki tym, czym Charlotta jest dla niej – najszczerzej współczuła jej cierpieniom.
Medyk przyszedł punktualnie, jak obiecał, lecz stwierdził, że się zawiódł co do ostatnio zaaplikowanych leków. Nie przyniosły poprawy… gorączka nie spadła, a Marianna leżała spokojniejsza tylko, lecz wciąż nieprzytomna, w zupełnym odrętwieniu. Eleonora, pojmując w lot wszystkie jego obawy, a nawet je wyolbrzymiając, chciała poprosić kogoś o dodatkową poradę, on jednak nie uważał tego za konieczne. Miał jeszcze jedno lekarstwo, które chciał wypróbować, jakiś najświeższy medykament, był go niemal tak pewny, jak poprzedniego, toteż zakończył wizytę krzepiącymi zapewnieniami, które trafiły do ucha, lecz nie mogły trafić do serca panny Dashwood. Była spokojna, jeśli nie myślała o matce, lecz nie miała już niemal żadnej nadziei. W takim stanie trwała aż do południa, prawie nie ruszając się od łóżka siostry. W myślach widziała jeden obraz cierpienia po drugim, jednego po drugim zbolałych przyjaciół, a rozpacz jej dosięgła szczytu po rozmowie z panią Jennings, która nie wahała się twierdzić, że groźba tej choroby wynika z uprzedniej wielotygodniowej niedyspozycji Marianny, spowodowanej przeżytym zawodem. Eleonora pojęła całą słuszność tego rozumowania, co wzmogło tylko jej desperację.
Ale około południa zaczęło się jej wydawać… lecz była ostrożna… obawa przed rozczarowaniem nie pozwoliła jej nawet wspomnieć o tym pani Jennings… Zaczęło jej się zdawać, że puls siostry odrobinę się poprawił… Czekała, wpatrując się w nią bacznie, i sprawdziła raz jeszcze, a potem jeszcze raz… i wreszcie, z przejęciem, które trudniej jej było ukryć pod maską spokoju niż poprzednią rozpacz, odważyła się zawiadomić panią Jennings. Ta, choć zobaczywszy chorą musiała przyznać, że nastąpiła chwilowa poprawa, starała się nie dopuścić, by Eleonora uwierzyła w jej trwałość, ona zaś powtarzając w myślach wszystkie argumenty nakazujące zwątpienie, również wzbraniała przystępu nadziei. Było jednak za późno. Dokonało się. Nadzieja zawitała, a Eleonora, czując w sobie jej niespokojny dreszcz, pochyliła się nad siostrą, czekając… nie bardzo wiedziała, na co. Pół godziny minęło i, chwała Bogu, wszystkie objawy utrzymywały się w dalszym ciągu, więcej, bo pojawiły się nowe, które potwierdzały poprzednie. Oddech chorej, barwa skóry i warg – wszystko składało się na radosne świadectwo poprawy i Marianna utkwiła w siostrze przytomny, choć ociężały wzrok. Eleonora, miotana między niepokojem a nadzieją, wprost nie mogła wysiedzieć do czwartej, kiedy to przyszedł medyk. Jego gratulacje z racji powrotu siostry do zdrowia, zapewnienia o polepszeniu ponad przewidywania przyniosły pewność, pociechę i łzy radości.