Выбрать главу

Eleonora nie odpowiadała. Myślami ogarniała w milczeniu niepowetowane zło, jakie przyniosła przedwczesna niezależność i wynikające z niej przyzwyczajenie do gnuśnego, hulaszczego życia w zbytku – zło, które wycisnęło swoje piętno na charakterze, umyśle i szczęściu człowieka, który z miłą powierzchownością i wrodzonymi zdolnościami łączył szczere z urodzenia usposobienie i wrażliwe, czułe serce. Świat uczynił go rozrzutnym i próżnym. Rozrzutność i próżność uczyniły go zimnym i samolubnym. Próżność, szukając występnych zwycięstw cudzym kosztem, doprowadziła go do prawdziwego uczucia, które z kolei musiał poświęcić na ołtarzu rozrzutności czy też jej konsekwencji – potrzeby pieniędzy. Każda zła skłonność, wiodąc do grzechu, wiodła go również do kary. Miłość, którą zewnętrznie odtrącił, wbrew honorowi, sercu, wbrew własnej korzyści, teraz, gdy już dlań była niedostępna, opanowała wszystkie jego myśli, a związek, dla którego bez najmniejszych skrupułów pogrążył jej siostrę w niedoli, stał się dla niego źródłem nieodwracalnej tragedii. Z takich rozmyślań wyrwał ją po kilku minutach pan Willoughby, który ocknąwszy się również z przykrej zadumy, wstał i szykując się do wyjścia, powiedział:

– Nic tu po mnie. Trzeba jechać. – Wracasz pan do Londynu?

– Nie, do Combe Magna. Mam tam sprawy do załatwienia. Stamtąd za kilka dni do Londynu. Do widzenia.

Wyciągnął rękę. Nie mogła mu odmówić swojej – uścisnął ją serdecznie.

– Czy myślisz, pani, o mnie teraz trochę lepiej? – zapytał, puszczając jej dłoń i opierając się o gzyms kominka, jakby zapomniał, że trzeba jechać.

Eleonora zapewniła go o tym… Powiedziała, że mu przebacza… współczuje… że mu dobrze życzy… że pragnie jego szczęścia, rzuciła też dobrotliwie kilka wskazówek, jak winien postępować, by starać się je zdobyć. Odpowiedź jego była mało optymistyczna.

– Jeśli o to idzie – powiedział – muszę sobie radzić, jak się da. Szczęście domowe nie wchodzi w rachubę. Jeśli jednak wolno mi będzie sądzić, że pani i jej najbliżsi interesują się moim losem i poczynaniami, to może dzięki temu… może mi to każe się pilnować… przynajmniej będzie po co żyć. Mariannę straciłem na zawsze. Gdybym jakimś szczęśliwym trafem stał się człowiekiem wolnym…

Eleonora przerwała mu z wyrzutem.

– No cóż – powiedział. – Jeszcze raz… żegnaj. Odjadę teraz i będę żył lękając się tylko jednego.

– O czym pan mówisz?

– O małżeństwie Marianny.

– Jesteś pan w wielkim błędzie. Nigdy nie może być dla ciebie bardziej nieosiągalna niż teraz.

– Ale zdobędzie ją ktoś inny. A jeśli tym kimś będzie człowiek, o którym najtrudniej mi myśleć… Ale zamilczę już, by nie utracić całej twojej współczującej dobroci, pani, dowodząc, że tam, gdzie krzywdziłem najbardziej, najmniej potrafię wybaczać. Żegnaj. Zostańcie z Bogiem.

Z tymi słowy niemal wybiegł z pokoju.

ROZDZIAŁ XLV

Przez pewien czas po jego wyjściu, nawet kiedy już ucichł turkot powozu, Eleonora siedziała w ciężkim natłoku najróżniejszych myśli, które napawały ją takim smutkiem, że niemal zapomniała o siostrze.

Willoughby, którym jeszcze przed godziną gardziła jako największym łotrem, Willoughby, mimo wszystkich swoich przewin, wzbudził w niej gorące współczucie cierpieniem, jakie nań te przewiny ściągnęły, i myślała o nim teraz z serdecznością i żalem, bardziej, jak sobie po chwili uświadomiła, odpowiadającym jego życzeniom niż postępkom. Zdała sobie sprawę, że przemawiają za nim dodatkowo czynniki, które logicznie biorąc, nie powinny mieć znaczenia: wyjątkowo pociągająca powierzchowność, szczere, serdeczne, żywe obejście, które nie było jego zasługą, i wciąż żarliwa miłość do Marianny, o której nie powinien mówić, choćby ze względu na przyzwoitość. Wiedziała, że tak jest, a jednak długo nie mogła się z tego otrząsnąć.

Kiedy wróciła wreszcie do nieprzytomnej Marianny, ta właśnie się budziła, pokrzepiona, jak na to siostra liczyła, długim, rozkosznym snem. Serce Eleonory wezbrało po brzegi. Przeszłość, czas obecny, przyszłość, wizyta pana Willoughby'ego, wyzdrowienie Marianny, oczekiwany przyjazd matki, wszystko to razem wprowadziło ją w podniecenie, przezwyciężające wszystkie objawy zmęczenia, i bała się tylko, że się zdradzi przed siostrą. Ale niedługi był okres tego lęku, gdyż w pół godziny po wyjeździe pana Willoughby'ego ściągnął ją znowu na dół turkot nadjeżdżającego powozu. Pragnąc oszczędzić matce najkrótszej nawet chwili zbędnej niepewności, pobiegła natychmiast do hallu i dopadła drzwi wejściowych akurat w czas, by wprowadzić i podtrzymać przybyłą.

Pani Dashwood, którą strach, w miarę jak zbliżali się do domu, doprowadził niemal do przekonania, iż Marianny nie ma już na tym świecie, nie mogła dobyć głosu i zapytać, nawet zapytać, ale Eleonora, nie czekając ani na pytania, ani na powitanie, od razu przekazała jej radosną wiadomość. Matka, jak zwykle krańcowa w uczuciach, była w chwilę później tak uradowana, jak przed chwilą – przerażona. Wspierając się na córce i pułkowniku, weszła do salonu i tam lejąc łzy radości, wciąż nie mogąc dobyć słowa, brała raz po raz Eleonorę w ramiona, to znowu obracała się do pułkownika, by ścisnąć mu dłoń, ze spojrzeniem, które wyrażało i wdzięczność, i przekonanie, że dzieli z nią radosne uniesienie. Dzielił je jednak w jeszcze większej niż ona ciszy.

Gdy pani Dashwood przyszła do siebie, chciała natychmiast zobaczyć Mariannę i w kilka minut później była przy swoim ukochanym dziecku, które rozłąka, nieszczęście, niebezpieczeństwo uczyniły jej teraz jeszcze droższym. Jedynym cieniem na szczęściu Eleonory była obawa, czy obecność matki nie odbierze Mariannie snu, ale pani Dashwood potrafiła być spokojna, potrafiła być nawet rozważna, kiedy w grę wchodziło życie jej dziecka, a Marianna, której wystarczała bliskość matki i która rozumiała, że jest zbyt słaba na rozmowę, zgodziła się chętnie na ciszę i spokój zalecane przez wszystkich opiekunów. Pani Dashwood z całą stanowczością postanowiła czuwać nocą przy chorej, a Eleonora ustąpiła matce i poszła spać. Lecz wewnętrzne podniecenie nie pozwoliło jej zaznać spoczynku tak potrzebnego po nie przespanej nocy i wielogodzinnym męczącym niepokoju. Pan Willoughby, „ten biedak”, jak pozwalała go sobie teraz nazywać, ustawicznie gościł w jej myślach. Za żadne skarby świata nie wyrzekłaby się wysłuchania jego usprawiedliwień, i to sobie zarzucała ostre sądzenie go w przeszłości, to znowu się uniewinniała. Wciąż się martwiła złożoną obietnicą, iż powtórzy wszystko siostrze. Bała się to uczynić, bała się także wrażenia, jakie te słowa zrobią na Mariannie, wątpiła, czy siostra będzie mogła potem zaznać kiedykolwiek szczęścia z innym mężczyzną, i przez moment nawet pragnęła, by Willoughby został wdowcem, lecz wspomniawszy pułkownika Brandona, wyrzuciła to sobie ostro, rozumiejąc, że w nagrodę za swoje cierpienia i wierność o wiele bardziej zasłużył na jej siostrę, i już pragnęła wszystkiego, tylko nie śmierci pani Willoughby.

Przybycie pułkownika nie było dla pani Dashwood wstrząsem, jakiego się obawiali, gdyż tak się niepokoiła o Mariannę, że sama postanowiła jechać do Cleveland i miała wyruszyć tego samego dnia, nie czekając na dalsze wiadomości. Wszystko już sobie ułożyła, mieli tylko przyjechać państwo Careyowie i zabrać do siebie Małgorzatę, gdyż matka nie chciała jej wozić tam, gdzie mogła być infekcja.