To już było coś, coś, na co można oczekiwać. Pułkownik Brandon musi przywieźć jakieś wiadomości.
Właśnie kiedy to sobie tłumaczyła, zobaczyła nagle przez okno jeźdźca na koniu. Zatrzymał się przed ich furtką. Był to dżentelmen, był to pułkownik Brandon. Teraz dowie się czegoś więcej, wprost drżała z niecierpliwości. Ale… to nie pułkownik… nie jego ruchy… nie ten wzrost. Gdyby to było możliwe, powiedziałaby, że to Edward. Spojrzała raz jeszcze. Właśnie zsiadł z konia… Nie mogła się pomylić… to Edward. Odsunęła się od okna i usiadła. „Przyjechał od pana Pratta, żeby nam złożyć wizytę. Będę spokojna. Będę opanowana”.
W chwilę później zobaczyła, że inni również spostrzegli swoją omyłkę. Zobaczyła, że Marianna i matka mienią się na twarzy, patrzą na nią, mówią coś do siebie szeptem. Dałaby wszystko, żeby móc dobyć głosu… powiedzieć im, żeby swoim zachowaniem nie okazały mu śladu chłodu… czy lekceważenia… ale jakby jej mowę odjęło, musiała więc pozostawić to ich domyślności.
Nie padło ani jedno słowo. Panie czekały w milczeniu na wejście gościa. Rozległy się jego kroki na żwirowanej ścieżce, w chwilę później znalazł się w korytarzu, w następnej wszedł do pokoju.
Nawet Eleonorze nie wydawało się, by miał specjalnie uradowaną minę. Twarz pobladła mu ze wzruszenia, wydawał się niepewny przyjęcia, wiedział, że nie zasłużył na życzliwość. Pani Dashwood jednak, spełniając, jak sądziła, życzenie córki, której w żarliwości swego serca postanowiła odtąd słuchać we wszystkim, wyszła ku niemu z wymuszonym spokojem, podała mu rękę i złożyła najlepsze życzenia.
Zaczerwienił się i wyjąkał coś niezrozumiale. Eleonora poruszała ustami, gdy matka mówiła, a kiedy skończyła się chwila powitania, żałowała, że nie podała mu również ręki. Ale było już za późno, więc z twarzą, która miała być jasna i otwarta, usiadła i zaczęła mówić o pogodzie.
Marianna usunęła się w kąt, by ukryć zmartwioną minę. Małgorzata rozumiała tylko trochę, nie wszystko, uważała jednak, że jej obowiązkiem jest zachowywać się z godnością, usiadła więc jak najdalej od gościa i milczała zawzięcie.
Kiedy Eleonora przestała się zachwycać brakiem deszczu, nastała okropna chwila ciszy. Przerwała ją pani Dashwood, która uważała za swój obowiązek wyrazić nadzieję, iż pani Ferrars czuje się dobrze. Odpowiedział spiesznie, że owszem.
Znowu milczenie.
Eleonora zmusiła się do wysiłku, choć bała się własnego głosu:
– Czy pani Ferrars jest w Longstaple? – spytała.
– W Longstaple? – w głosie jego brzmiało zdumienie. – Nie, matka jest w Londynie.
– Chciałam – powiedziała Eleonora biorąc jakąś robótkę ze stołu – zapytać o panią Edwardową Ferrars.
Nie śmiała podnieść wzroku – lecz matka i Marianna patrzyły na niego. Zaczerwienił się, zmieszał… jakby w coś powątpiewał, wreszcie, po chwili wahania, powiedział:
– Może masz, pani, na myśli mego brata… myślisz, pani… o… pani Robertowej Ferrars.
– Pani Robertowej Ferrars? – powtórzyła matka i Marianna tonem największego zdumienia, a Eleonora, choć nie mogła mówić, utkwiła w nim wzrok, który zadawał to samo niecierpliwe pytanie. Młody człowiek wstał z miejsca i podszedł do okna, wyraźnie nie wiedząc, co robić; wziął ze stołu nożyczki i niszcząc je, a także pochewkę, gdyż mówiąc krajał ją na kawałki, powiedział spiesznie:
– Może nie wiecie, panie… może nie doszła was wiadomość, że mój brat ożenił się niedawno z młodszą… z panną Lucy Steele.
Niewypowiedziane zdumienie zebranych odpowiedziało na te słowa, tylko Eleonora siedziała, spuściwszy głowę nad robótką, nie bardzo zdając sobie w pomieszaniu sprawę, gdzie się znajduje.
– Tak – powiedział. – Pobrali się w zeszłym tygodniu i teraz są w Dawlish.
Eleonora nie mogła usiedzieć dłużej. Niemal wybiegła z pokoju, a kiedy drzwi zamknęły się za nią, wybuchła niepowstrzymanymi łzami radości. Edward, który dotąd patrzył wszędzie, byle nie w jej kierunku, zobaczył, jak spiesznie wychodzi, i może dojrzał… a nawet dosłyszał jej wzruszenie, natychmiast bowiem popadł w zadumę, z której nie zdołały go wyrwać żadne uwagi, żadne serdeczności pani Dashwood i wreszcie wyszedł bez słowa z pokoju, kierując się ku wiosce. Panie zostały osłupiałe, zdumione tą nagłą, tą cudowną odmianą, próbując w najróżniejszych domysłach znaleźć rozwiązanie zagadki.
ROZDZIAŁ XLIX
Choć okoliczności, dzięki którym Edward odzyskał wolność, mogły się wydać nieprawdopodobne, jedno nie ulegało wątpliwości: był wolny. Jak skorzysta z tej wolności – równie łatwo można było odgadnąć, zaznawszy bowiem rozkoszy jednego nierozważnego narzeczeństwa, zawartego bez zgody matki przed czterema przeszło laty, zamierzał, jak wszyscy przypuszczali, natychmiast po jego zerwaniu zawrzeć następne.
Przyjechał do Barton w bardzo prostym celu. Chciał tylko poprosić Eleonorę, by została jego żoną. Zważywszy, że miał już w takich sprawach pewne doświadczenie, można się dziwić jego skrępowaniu w obecnym wypadku, potrzebie spaceru na świeżym powietrzu oraz szukaniu zachęty u panny.
Nie potrzeba opowiadać tutaj ze szczegółami, jak szybko owo świeże powietrze na spacerze pomogło mu zdobyć się na odwagę, jak szybko nadarzyła się sposobność wprowadzenia postanowienia w życie czy też w jakich słowach wypowiedział swoją prośbę i jak została ona przyjęta. Wystarczy jedno: kiedy o godzinie czwartej, w trzy godziny po jego przyjeździe, zasiadali wszyscy do stołu, panna dała mu już swoją zgodę, matka przystała na związek, a on sam nie tylko składał entuzjastyczne wyznania zakochanego, ale naprawdę i rzeczywiście był jednym z najszczęśliwszych w świecie ludzi. Doprawdy okoliczności złożyły się niepowszednio szczęśliwie. Serce i duszę rozpierało mu nie tylko zwykłe poczucie triumfu człowieka, który uzyskał zgodę swej wybranki, ale i świadomość, że bez skazy na reputacji wydobył się z matni, która od dawna była jego nieszczęściem, uwolnił się od kobiety, którą od dawna przestał kochać, a w to miejsce zaszczycony został słowem i zgodą tej, której pragnął i o której dotąd myślał z rozpaczą. Nie od obaw i niepewności, ale od niedoli przyszedł do szczęścia, a mówił o tym jawnie ze szczerą, otwartą, radosną wdzięcznością dotychczas u niego nie znaną.
Otworzył teraz serce przed Eleonorą. Wyznał wszystkie swoje słabości, wszystkie błędy, traktując pierwsze chłopięce uczucie do Lucy z całą filozoficzną godnością dwudziestoczteroletniego mężczyzny.
– Była to z mojej strony głupia, przelotna sympatia – mówił – powzięta na skutek nieznajomości świata i nadmiaru wolnego czasu. Gdyby moja matka dała mi jakieś zajęcie, kiedy jako osiemnastolatek wyszedłem spod opieki pana Pratta, myślę, nie, nawet jestem pewny, że nigdy by się to nie stało. Owszem, kiedy wyjeżdżałem z Longstaple, byłem przeświadczony, że wywożę w sercu niezwyciężone uczucie dla siostrzenicy pana Pratta, ale gdybym miał jakiś cel, jakieś dążenie, które wypełniłoby mój czas i przez kilka miesięcy utrzymało z dala od niej, z pewnością szybko zmądrzałbym na tyle, by się otrząsnąć z wyimaginowanego uczucia, zwłaszcza gdybym się trochę bardziej otarł przy okazji między ludźmi. Ale zamiast dać mi jakieś zajęcie, zamiast mi wybrać czy pozwolić wybrać jakiś zawód, kazano mi wrócić do domu do całkowitej bezczynności i przez dwanaście miesięcy nie miałem nawet formalnego zajęcia, jakim byłyby studia na uniwersytecie, gdyż do Oksfordu poszedłem dopiero mając lat dziewiętnaście. Nie miałem więc nic do roboty, chyba to tylko, żeby sobie wyobrażać, żem zakochany. Matka nie uczyniła z naszego domu miejsca, o którym bym marzył, w bracie nie miałem przyjaciela ani kolegi, nowych znajomości nie lubiłem zawierać, nic więc dziwnego, że często jeździłem do Longstaple, gdzie zawsze się czułem jak w domu. Dlatego tam właśnie spędziłem większość czasu między osiemnastym i dziewiętnastym rokiem życia. Lucy wydawała mi się niezwykle miła i sympatyczna. Była też ładna… przynajmniej tak wówczas sądziłem, a że mało znałem innych kobiet, nie mogłem robić porównań i nie dostrzegałem wad. Zważywszy więc wszystko, choć te zaręczyny były głupotą, chociaż to, co nastąpiło później, dowiodło, że były głupotą, trudno je uznać za niezwykłe i niepojęte szaleństwo w owym czasie.