I zostałeś jej potajemnym kochankiem, pomyślałem. Spłodziliście dziecko, po czym miałem dwa wyjścia: albo pozwać Pompejusza do sądu i przyglądać się, jak zostajesz zaćwiczony na śmierć, albo kupić cię od niego, wyzwolić i uczynić zięciem. Jeśli ktoś mógłby chować urazę do twego pana, to właśnie ja. Nie powiedziałem jednak tego głośno.
– Chciałem… – Dawus się zająknął. – Chciałem tylko powiedzieć, że dobrze wspominam mego dawnego pana, a on musi o tym wiedzieć, jeśli w ogóle poświęciłby mi choć jedną myśl.
– A Numeriusz? Mówisz, że był ulubieńcem Pompejusza. Czy nie pozwalał sobie na jakieś szykany wobec służby, kiedy przebywał w jego domu? Może wyrządził ci jakąś krzywdę, zakpił z ciebie albo w jakikolwiek sposób uraził? – spytałem, dobrze wiedząc, że niektórzy z ochotą wykorzystaliby niewolnika o budowie i inteligencji greckiego posągu.
– Nigdy! Powiedziałem już, że Numeriusz dla każdego umiał znaleźć dobre słowo. Lubiłem go.
– A zatem nie ma najmniejszego powodu, aby Pompejusz mógł cię podejrzewać, kiedy się dowie o jego zamordowaniu?
– Nie ma!
– Pytam o to, mój zięciu, ponieważ gdyby było inaczej, mógłbym ulec pokusie wywleczenia trupa na ulicę i udawania, że nigdy nie dotarł do mego domu. W dzisiejszych czasach opłaca się uczynić wszystko, by uniknąć kłopotów, zwłaszcza ze strony Pompejusza Wielkiego. – Obserwowałem przez chwilę twarz Dawusa i doszedłem do wniosku, że nie potrafiłby mnie oszukać. – No, dobrze. Trzeba więc mu o wszystkim powiedzieć. Chyba muszę to zrobić osobiście, to znaczy wybrać się do jego willi za miastem, odczekać, aż mnie przyjmie, przekazać złe wieści i niech sobie z nimi radzi po swojemu. Pomóż mi odwrócić go na wznak – powiedziałem, wskazując na nieboszczyka.
Z głębi domu dobiegł mnie płacz wnuka, znów wojującego z matką i babcią o zabawę w ogrodzie. Obejrzałem się przez ramię. Bethesda i Diana z niepokojem wyglądały przez drzwi; mogłem uważać za cud to, że do tej pory słuchały mnie i nie wychyliły nosa z domu. Bethesda zaczęła coś mówić, ale powstrzymałem ją uniesieniem dłoni i przeczącym kręceniem głową. O dziwo, i tym razem bez słowa cofnęła się do wnętrza, pociągając za sobą Dianę.
Zmusiłem się, by spojrzeć na zsiniałe oblicze Numeriusza. Jego widok mógł przyprawić o nocne koszmary. Miał dwadzieścia kilka lat, pewnie był ciut starszy od Dawusa. Jego szeroka, urodziwa twarz wykrzywiona była w śmiertelnym skurczu nie do poznania. Przełknąłem ślinę i wyciągnąłem dłoń, by zamknąć mu powieki. Ujrzałem przy tym swoje odbicie w jego czarnych, martwych oczach. Nic dziwnego, że moja żona i córka posłuchały mnie bez szemrania; wyraz mej twarzy zaniepokoił mnie samego.
Wstałem powoli, a moje kolana skrzypnęły równie głośno jak żwir pod stopami. Dawus zerwał się błyskawicznie, pomimo swej masy zwinny jak kocur.
– Pompejusz będzie porządnie wkurzony – mruknąłem ponuro.
– Już to mówiłem!
– Ano, mówiłeś, Dawusie. Złe wieści jednak nie ulatują szybko, jak napisał poeta. Dzień jest młody, nie muszę więc natychmiast gnać z nimi przez pół miasta do Pompejusza. Najpierw lepiej się przyjrzyjmy Numeriuszowi, co? Warto wiedzieć, co miał przy sobie.
– Przecież mówiłem już, że go zrewidowałem, odbierając od niego broń. Miał u pasa tylko małą sakiewkę i pochwę na sztylet, a poza tym nic.
– Nie byłbym taki pewny. Pomóż mi go rozebrać. Ostrożnie! Musimy go ubrać dokładnie tak jak przedtem, zanim ludzie Pompejusza przyjdą po zwłoki.
Pod dobrego kroju tuniką Numeriusz nosił płócienną przepaskę biodrową. Teraz była mokra od moczu, ale nie zabrudzona. Poza pierścieniem, symbolem obywatela, nie miał żadnych ozdób. Zdjąłem mu pierścień z palca i obejrzałem; sprawiał wrażenie wykonanego z litego żelaza, bez ukrytych miniaturowych schowków czy mechanizmów. W sakiewce znalazłem zaledwie parę monet. Przy panującym w Rzymie chaosie człowiek bez ochrony byłby nierozsądny, nosząc przy sobie więcej pieniędzy. Wywróciłem ją na lewą stronę; sakiewka również nie miała żadnych dodatkowych kieszonek.
– Może masz rację, Dawusie – powiedziałem. – Możliwe, że nie miał przy sobie nic innego. Chyba że… Zdejmij mu buty, dobrze? Plecy mnie już bolą od tego schylania.
Buty Numeriusza uszyte były z dobrze wyprawionej czarnej skóry, ozdobionej misternie wytłoczonym deseniem w przeplatające się trójkąty, sznurowane długimi rzemieniami do owijania wokół kostki i łydki. Podeszwy były grube, wykonane z kilku warstw sztywnej skóry i połączone z cholewkami za pomocą ćwieków. Niczego w nich nie było. Wnętrze było jeszcze ciepłe i przesiąknięte zapachem stóp zmarłego. Naszła mnie myśl, że ich dotykanie jest czynnością bardziej intymną niż w wypadku ubrania i sygnetu. Już miałem oddać buty Dawusowi, kiedy zauważyłem na obu podeszwach coś nietypowego. W środkowej warstwie skóry znajdowały się dwie szczeliny odległe od siebie na szerokość kciuka, a przy jednej z nich mały otworek.
– Masz przy sobie jego sztylet? – spytałem.
Dawus zmarszczył czoło.
– Sztylet? Ach, rozumiem! Ale jeśli chcesz rozcinać te buty, przyniosę z kuchni lepszy nóż.
– Nie, daj mi ten Numeriusza.
Podałem mu buty, biorąc w zamian pochwę ze sztyletem, którą wyciągnął spod tuniki. Przyjrzałem się jej i kiwnąłem z satysfakcją głową.
– Rzuciło ci się coś w oczy w tej pochwie? – spytałem.
Znów się zmarszczył, wyczuwając, że poddaję go próbie.
– No, zrobiona jest ze skóry…
– Tak, ale jakiej?
– Czarnej. – Spostrzegł, że ta odpowiedź mnie nie zadowoliła, i spróbował znowu: – I ozdobionej.
– W jaki sposób?
– Ma wytłoczenia… Taki sam wzór jest na rękojeści.
– Właśnie. Przeplecione trójkąty.
Dawus zerknął na trzymane w ręku buty.
– I taki sam jest na nich! – zakrzyknął zdziwiony.
– Właśnie. I co z tego wynika?
Nie wiedział.
– To znaczy, że pochodzą z tego samego warsztatu – podpowiedziałem. – Stanowią komplet. To raczej niezwykłe, by jeden rzemieślnik wykonywał przedmioty o tak różnym przeznaczeniu, nie sądzisz?
Dawus kiwnął głową, udając, że nadąża za moimi myślami.
– No to jak, teściu, rozcinasz te buty czy nie?
– Nie, Dawusie, otwieram je.
Pozostawiłem sztylet w pochwie i dokładnie obejrzałem rękojeść wyrzeźbioną z syryjskiego terebintu*, zamocowaną do klingi guzami z kości słoniowej. Ozdobne trójkąty zmyślnie skrywały tajny schowek, ale kiedy odnalazłem właściwe miejsce do naciśnięcia, otworzył się bez trudu. Wewnątrz znajdował się maleńki kluczyk, zaledwie igiełka z brązu z haczykiem na końcu.
– Potrzymaj je tak, żebym widział pięty – poleciłem Dawusowi.
Oględziny zacząłem od lewego buta. Dziwne szczeliny w podeszwie były brzegami wąskich drzwiczek z zawiasami po jednej stronie i dziurką od klucza z drugiej. Włożyłem w nią ów delikatny kluczyk i przez chwilę manewrowałem nim ostrożnie, aż w końcu drzwiczki odskoczyły z cichym szczęknięciem sprężyny.
– Nadzwyczajne! – szepnąłem. – Cóż za misterna robota! Taki delikatny mechanizm, a jednak dość mocny, by wytrzymać wstrząsy i ciężar ciała przy chodzeniu.
Wziąłem but z rąk Dawusa, odwróciłem tak, by słońce oświetliło podeszwę, i zajrzałem do schowka. Nic w nim nie było. Przekręciłem but i postukałem nim o otwartą dłoń. Nic.
– Jest pusty.
– Możemy go jeszcze rozciąć – podpowiedział Dawus.
Obrzuciłem go karcącym spojrzeniem.
– Mój zięciu, czyż nie powiedziałem ci, że musimy pozostawić wszystkie rzeczy Numeriusza w takim samym stanie, w jakim je zastaliśmy, aby ludzie Pompejusza nie spostrzegli żadnych śladów naszych oględzin?