Rozbłysły lampy.
Stanąłem i rozejrzałem się. Kabina była zbudowana w kształcie dość szerokiego pierścienia, jej wewnętrzne ściany opasywały biegnący w głąb filar.
Czujniki i ekrany rozrzucone po całym pomieszczeniu były wygaszone. Lampy jaśniały jeszcze kilka sekund, po czym zaczęły blednąc, najpierw powoli, potem coraz szybciej. Światło przeszło w nikłe żarzenie, które wkrótce zgasło. Mrok wydał się teraz jeszcze bardziej nieprzenikniony.
— Słuchaj, Fros — zabrzmiał z głębi głos Luty. — Zaprogramuj łaziki i zostaw je na brzegu, w przyzwoitej odległości jeden od drugiego. Niech prowadzą obserwacje i łączność z „Rubinem”. Sam weź transer i przyjedź tutaj. Tylko nie zaglądaj do komory ładunkowej. Potrzebujemy ogniw energetycznych i generatorów. Tu nie ma już nic. Nic… — powtórzył po chwili przyciszonym głosem.
W ciemności zamajaczył przede mną obcy, niedorzecznie wydłużony kask. Zapaliłem reflektor i ujrzałem białą jak kreda twarz obcego. Z głębi, spoza filaru dobiegły jakieś szmery. Usłyszałem jakby ciche pomrukiwania i nagle w białej plamie mojego światła czołowego ukazała się sylwetka człowieka. Podobnie jak ten obok miał na sobie workowaty kombinezon i kask. Poruszał się powoli, jakby niezdarnie. Za nim zajaśniał skafander Luty.
— Mamy wszystkich — powtórzyłem bezmyślnie. — Nie miałeś kłopotów?
Trwało chwilę, zanim odpowiedział: — Um…
— Są podejrzanie potulni — zauważyłem. — Nic dziwnego — głos Luty brzmiał chłodno — konają z głodu…
Część 3
Rakieta stała na skraju małej skalnej platformy, u stóp stumetrowej ściany, ciemnej, poznaczonej głębokimi rysami i ospą białawych odprysków. Głęboko przechylona sprawiała wrażenie wraku. Obudowy jej dyszy do połowy wysokości tkwiły w skalnej masie. Gdyby załoga osadziła statek kilkanaście centymetrów dalej, nic nie ustrzegłoby go przed kapotażem.
— Coście najlepszego zrobili? — burknąłem.
Osobnik siedzący w środkowym fotelu pomiędzy mną a Frosem poruszył bezradnie głową. — Kto pilotował? Ty?
— A cóż to ma za znaczenie — Fros wzruszył ramionami. — Ktokolwiek tu siadł, pewne, że już nie wystartuje. Dałbym im dyplom tylko za to, że potrafili ruszyć to pudło z miejsca. Mają tam chyba muzeum…
— Poczekaj — przerwałem. — Niech odpowie.
Chwilę panowało milczenie. W końcu twarz obcego drgnęła. Jego wargi poruszyły się.
— Głośniej — warknąłem.
— Znaleźliśmy instrukcję… — powtórzył cicho, z wysiłkiem.
Spojrzałem na Frosa. Cofnął się w fotelu, wyprostował i wlepił wzrok w swojego sąsiada, jakby ten nagle zaśpiewał. Na jego twarzy odmalowało się niedowierzanie.
Znaleźli instrukcję, wyprowadzili statek na pole startowe i polecieli. Statek sprzed dwustu trzydziestu lat. Dość spojrzeć na konstrukcję dyszy i cudaczną kratownicę obejmującą długi, przypominający iglicę dziób. Chyba, że ten zabytek służył im przez cały czas. Ale w meldunkach przekazywanych ze stacji nie było jednej wzmianki, że Trzecia próbuje sięgać po sąsiednie planety.
— Latałeś już kiedyś? — spytałem. — Czy to premiera?
— Macie jeszcze zdolne do lotu statki? — uzupełnił Fros.
Mieszkaniec Alfy poruszył się, ale nic nie powiedział. — Kiedy po was przylecą? — mimo woli podniosłem głos.
Cisza. Powoli ogarniała mnie wściekłość. Uniosłem ramię. Wciąż patrząc prosto przed siebie, wziąłem rozmach…
— Zostaw! — głos Frosa załamał się histerycznie. Kątem oka pochwyciłem jego ruch i poczułem na przegubie dłoni uścisk jego palców. — Zostaw — powtórzył odrobinę ciszej. — To człowiek…
Chwilę siedziałem bez ruchu, po czym krótkim szarpnięciem uwolniłem rękę.
— To właśnie chciałbym wiedzieć… — burknąłem. Odczekałem jeszcze chwilę, następnie przebiegłem spojrzeniem czujniki i wstałem.
— Zostań tutaj — zwróciłem się do Frosa. — I nie rozczulaj się. Na brak niespodzianek i tak nie możemy narzekać. A ty pójdziesz ze mną — dodałem, muskając wzrokiem milczącą postać w środku.
— Niczego tam się nie dowiesz — mruknął Fros.
Nie odpowiedziałem. Przerzuciłem nogi przez burtę i zeskoczyłem na skałę. Odszedłem kilka kroków, stwierdziłem, że skała, choć lśni jak wyszlifowana, daje stopom dość pewne oparcie i odwróciłem się w stronę łazika.
Przybysz z Trzeciej zachowywał się tak, jakby po raz pierwszy w życiu przyszło mu zawierzyć sile własnych mięśni. Położył się płasko na burcie i usiłował opuścić nogi, ale zaciśnięte na uchwytach dłonie odmówiły mu posłuszeństwa, zakołysał się i nie zmieniając pozycji, nie próbując nawet unieść głowy, spadł ciężko na ziemię. Dobiegł mnie przytłumiony pomruk Frosa i po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że różnice zdań na temat alfiańskiej kolonii, do których na Ziemi wszyscy zdążyli już przywyknąć, mogą wraz z ludźmi przenieść się aż tutaj. Co do mnie, patrzyłem bez przykrości na tego „człowieka”, który gramolił się teraz u moich stóp, usiłując stanąć na nogach. Nie widziałem najmniejszego powodu, dla którego miałbym życzyć dobrego samopoczucia istocie, która zadała gwałt własnej ludzkiej naturze, aby tylko dopaść ziemską załogę, dyżurującą na sąsiedniej planecie. Nie mówiąc już o rodzicach, którzy podjęli się hodowli takiego tworu.
Podniósł się wreszcie, wyprostował i spojrzał na mnie.
W jego wzroku nie malowało się żadne ze znanych mi uczuć. Śladu bólu, zniecierpliwienia, protestu.
Odwróciłem się i bez słowa ruszyłem ku krawędzi urwiska, nad którym zatrzymaliśmy łazika. Jego ściana wznosiła się na wysokość mniej więcej dwudziestu metrów nad dnem skalnego wąwozu czy raczej szerokiej rozpadliny zasłanej płaskimi otoczakami. Wody nie było widać, ale wiosną musiał tędy spadać rwący potok.
Zejście nie sprawiło mi kłopotu, niemal nad samo dno prowadziła skośna półka, którą od biedy dałoby się sforsować nawet terenowym pojazdem. Cztery czy trzy ostatnie metry pokonałem zjeżdżając po lekko tylko nachylonym filarku. Przekroczyłem dno parowu i odwróciłem się, aby sprawdzić jak radzi sobie nasz milczek, tym bardziej, że przekraczając krawędź urwiska zniknął Frosowi z pola widzenia. Szło mu nie najgorzej. Okraczył właśnie filarek i przystępował do zjazdu. Ale zwracając się w jego stronę, odruchowo przebiegłem spojrzeniem skalną ścianę, którą dopiero co opuściłem. Znieruchomiałem. Widok był tak niezwykły, że przez chwilę zapomniałem o wszystkim innym.
Krawędź, nad którą pozostał łazik, zaledwie odcinała się na tle zastępującego niebo, fioletowego odbicia antypodów. Ale już kilkanaście centymetrów niżej niemal poziomą linią biegła nieznacznie tylko pofałdowana wstęga kłującej wzrok żółci. W pierwszej chwili pomyślałem o mice, skała miała jednak barwą zbyt jasną, jej blask nie był dość czysty. Przypomniałem sobie, że skorupa globu obfituje w pierwiastki ziem rzadkich. Może jakaś szczególna żyła monacytu?
Ale nie koniec na tym. Szerokim, tęczowym łukiem przecinał ścianę wybiegający z podłoża pas niebieskiego lazurytu, w szczytowym punkcie rozjaśniony jakby bladym złotem. W zamkniętym przez lazuryt półkolu widniała chropawa, pokryta setkami miniaturowych kraterów, czerwonawoczarna skała z grupy gabra. Niedorzeczność. Nie zdarza się tak bliskie sąsiedztwo tylu różnych formacji. W dodatku osadzonych jak w cieście w jakimś niemożliwym, ciemnofioletowym bazalcie.
Człowiek z Trzeciej uporał się z filarkiem i stanął obok mnie. Oprzytomniałem i zwróciłem się w jego stronę. Uderzył mnie wyraz jego twarzy. Była nie mniej blada niż o świcie, kiedy ujrzałem go po raz pierwszy. Ale teraz ożywiało ją uczucie graniczące z radością. Jego oczy jaśniały. Stał i patrzał w kolorową skałę przed nami jak artysta, któremu udał się obraz.