Выбрать главу

Ogarnął mnie chłód. Odstąpiłem o krok i wskazałem mu ujście niezbyt stromego żlebu, który, jak to dostrzegłem z kabiny łazika, wyprowadzał wprost pod statek. Obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, po czym bez jednego gestu ruszył we wskazaną stronę. Wolałem go mieć przed sobą, przynajmniej jak długo nie wydostaniemy się znowu na otwartą przestrzeń.

Żleb nie był piarżysty, szło się nim wygodnie jak po schodach. Kiedy podniosłem głowę, widziałem tylko plecy kroczącego coraz wolniej obcego. Jeszcze ostatni, gładki, jakby ociosany głaz i stanęliśmy na skalnej półce. Teraz dopiero wyprostowałem się, zaczerpnąłem głęboko tlenu i rozejrzałem.

Średnica półki nie przekraczała trzydziestu metrów. Jej południowa krawędź biegła nad kolorowym wąwozem. Po przeciwnej stronie, bezpośrednio z płaszczyzny strzelała w górę pionowa lub nawet lekko przewieszona ściana. Za plecami wąskie u góry ujście żlebu. Prześwit między skalnym murem a korpusem rakiety ukazywał rumowisko głazów spadające w przepaść. Za rozpadliną, nieco poniżej poziomu platformy widniał prostokąt łazika z jasną plamą kasku Frosa. Dookoła, jak okiem sięgnąć, postrzępione skalne igły, potężne baszty, najeżone śmigłymi szczytami. Pasmo musiało być młode, wyrastało z nadmorskiej równiny nie poprzedzone żadnym pogórzem, żadnymi pokrytymi roślinnością upłazami.

W takim terenie, wśród gór, od których nawet teraz biła dzika surowość i groza, lądowali przybysze z Trzeciej. Było to przedsięwzięcie szalone i pozbawione wszelkich szans. Nazwałbym je samobójczym, gdyby istniał choć cień podejrzenia, że wyboru lądowiska dokonano świadomie.

Postąpiłem kilka kroków do przodu. Powierzchnia płyty opadała w stronę rakiety szerokimi stopniami o niskich, zaokrąglonych brzegach, tworząc jakby zastygłe jeziorko. Zdobiły ją rozpierzchłe promieniście zagłębienia, tu i ówdzie zalane skalną masą. Zszedłem jeszcze kilka metrów i dotknąłem pancerza. Nie musiałem wysilać pamięci, aby przypomnieć sobie budowę statków tego typu. Opisy sprzętu pierwszej wyprawy emigracyjnej były dostatecznie rozpropagowane w setkach tysięcy przeróżnych publikacji, od podręczników szkolnych do plakatów i pamiątkowych holografii. Jeszcze mniej trudu kosztowało odtworzenie sytuacji zaistniałej przy lądowaniu. Bijąc nieprzerwanie z dyszy głównego ciągu, statek roztopił warstwy skały i wżarł się w nie rufą na głębokość co najmniej dziesięciu metrów. Jego korpus był teraz nienaturalnie skrócony, ale pomimo to w porównaniu z naszymi maszynami krążącymi po wszystkich możliwych orbitach układu słonecznego, wydawał się ogromny. Dziób ginął niemal z pola widzenia, kładąc się na stumetrowej skalnej ścianie niby wskazówka gigantycznego zegara słonecznego. W takich cygarach ruszyli ludzie ku gwiazdom.

Nie musiałem tu przychodzić. Dość było rzucić okiem z kabiny łazika, aby przekonać się, że co do tego przynajmniej, powiedzieli prawdę. Statek, którym przybyli ze swojej ziemi, nie wróci tam nigdy. Jego pancerz nie otrze się już o atmosferę, by runąć w próżnię. O wyrwaniu rakiety z topieli skalnej w tych warunkach i tym otoczeniu mógł pomyśleć tylko wariat. Nie mówiąc już, że przeniesienie stąd statku w pozycji pionowej na jakikolwiek teren, z którego od biedy dałoby się startować, przekraczało możliwości nawet ziemskich ekip ratowniczych wyposażonych we wszystkie konstrukcje pomocnicze. Nie. Ta czwórka zostanie na tym globie, otaczającym ich zewsząd jak najprawdziwsza pułapka. Oczywiście jeżeli naprawdę tym statkiem przybyli z Trzeciej. I jeżeli oprócz niego nie wylądowały tu inne. Nie wylądowały lub też wylądują za kilka dni czy tygodni.

Tę ostatnią ewentualność zdawał się jednak wykluczać stan, w jakim zastaliśmy obcą załogę. Pozbawieni energii, nie potrafili uruchomić ani pieców wodnych, ani syntetyzatorów w szybie aprowizacyjnym. Dzień po dniu, godzina po godzinie ich organizmy dopalały się jak nie podsycane ogniska. Przystosowani niczym zwierzęta, gorzej: rośliny, do zabójczego dla ich rasy środowiska, umierali po prostu z głodu.

Wodziłem spojrzeniem po chropawym, wyżarzonym na kość pancerzu i nagle, najzupełniej niespodziewanie, obudził się we mnie pilot. Zrobiło mi się żal statku.

— Słyszeliście coś o zimnym lądowaniu?! — spytałem ze złością. Zwrócił twarz w moją stronę. Jego brwi powędrowały do góry. Czekał.

— Nic nie wiesz, prawda?! — wysyczałem. — Zaprowadzili cię do rakiety, wcisnęli w rękę instrukcję i uruchomili zapłon. Nie spytałeś, czy oprócz tego tutaj uchował się u was bodaj kawałek innego statku. Pojęcia nie miałeś, kogo tu spotkasz! Przyleciałeś po prostu pooddychać dwutlenkiem węgla, bo twoi rodzice doszli do wniosku, że powietrze jest już za bardzo ludzkie! Czysty przypadek, że akurat tutejsza atmosfera to nic innego jak dwutlenek i że na żadnym innym globie oprócz tego nie było ziemskiej stacji. Gadaj, albo…

— Słuchaj, Mur — w głosie Frosa brzmiał źle maskowany niepokój — musimy wracać. Luta ma trzech na karku… może z nich uda się coś wycisnąć.

— Ja z nich wycisnę — burknąłem. — Tylko w średniowieczu nie wolno było przeprowadzać doświadczeń na zwierzętach…

— Nareszcie to usłyszałem — odezwał się nagle cichy głos obok mnie. Wydawał się ledwie słyszalny. Może dlatego, że nie przenosiły go fale radiowe, a mikrofony bezpośredniego nasłuchu.

— Co usłyszałeś? — warknąłem.

— Wracajcie już — powtórzył Fros. — Luta może mieć kłopoty…

— Od pierwszej chwili — głos obcego zabrzmiał odrobinę żywiej — zastanawiało mnie wasze zachowanie. Uruchomiliście aparaturę. Daliście nam jeść. Próbujecie z nami rozmawiać, zamiast wyrzucić nas na ląd i zatrzasnąć za sobą właz. To coś nowego w naszych wzajemnych stosunkach, prawda? Wiedziałem, że prowadzicie jakąś grę. Teraz zrozumiałem. Szukacie dawnej załogi stacji. Spodziewacie się czegoś od nas. Ale nie potraficie zdobyć się na cierpliwość. Nie otrzymując od razu potrzebnych informacji, mimo woli zaczynacie mówić waszym zwykłym językiem. Niepotrzebnie się trudzicie. O sprawach dotyczących Miasta nie dowiecie się od nas niczego. I tak tam nie wrócimy. A tych ze stacji poszukajcie raczej u siebie… Urwał. Chwilę łapał oddech, po czym zakaszlał głucho. Na jego czole zalśniły kropelki potu. Mówienie sprawiało mu wyraźną trudność. Zauważyłem także, że kiedy otwiera usta, u nasady szyi, pod kołnierzem kombinezonu, występują mu jakieś zgrubienia czy narośle, jakby pęcherze. W połączeniu z delikatnymi rysami jego twarzy, spojrzeniem, brzmieniem słów, było w tym coś odrażającego.

Ale w tej chwili zaabsorbowało moją uwagę tylko to, co usłyszałem. Nieporozumienie. Otworzyłem usta, żeby odpowiedzieć i nagle przyszło mi na myśl, że nie ma sensu się śpieszyć. Na wyjaśnienia zawsze będzie czas. Może jako przedstawiciele ich konkurencyjnego ośrodka dowiemy się więcej niż solidarnie ignorowani Ziemianie. Jeżeli, oczywiście, ta ledwo żywa istota, która tak nieudolnie gospodarowała w naszej stacji, nie jest po prostu sprytna. Nieporozumienie mogło być pozorne, a wszystko, co usłyszałem, najzwyklejszym kamuflażem. Zobaczymy.

— Co on powiedział? — zainteresował się Fros.

— Nic takiego — odburknąłem. — Jest zdziwiony, że z nimi rozmawiamy, zamiast prychając z obrzydzenia wywieźć ich na jakąś pustynię i tam zostawić…

Trwało chwilę, zanim Fros połapał się, o co chodzi.

— Mur, powiedz mu…

— On wie wszystko, co trzeba… na razie — przerwałem. Mówiąc równocześnie do nadajnika i mikrofonów zewnętrznych, nie chciałem wdawać się w żadne tłumaczenia. — Przecież zniszczyliśmy nasze statki — zwróciłem się do mieszkańca Trzeciej — prawda? Jeżeli jest tak, jak mówisz, to nas tu po prostu nie ma. Co o tym myślisz?