Milczał dłuższą chwilę, zanim odpowiedział:
— Jesteście… A więc macie statki. Zbudowaliście nowe…
— A wy ich nie budujecie?
Cisza. Obcy odwrócił głowę. Jego twarz znalazła się w cieniu rakiety. Biała jak kreda, wychudła twarz o dużych, spokojnych oczach. Poczułem ponowny przypływ rozdrażnienia. Raz jeszcze powędrowałem wzrokiem wzdłuż kadłuba do opinającej dziób kratownicy. Jej szczyt zlewał się z ciemniejącą u góry skałą. Ta z kolei jakby wrastała w jakieś góry czy pogórze zwisające z zenitu zamiast chmury. Miły kraj, nie ma co mówić.
Kilka metrów poniżej miejsca, gdzie zaczynało się zwężenie dziobu, widniał w korpusie obrys włazu. Klapa była lekko uchylona, jakby ostatniemu, który wyszedł z kabiny, przeszkodziło coś w jej domknięciu. Chętnie zajrzałbym do środka, by rzucić okiem na zespoły informatyczne i wyposażenie. Coś przecież musieli zrobić w ciągu tych dwustu trzydziestu lat. Ale w stanie, w jakim znajdował się statek, nie było co marzyć o dostaniu się na górę. Poszarpane prowadnice windy tkwiły wtopione dźwigarami w skałę. Platforma zwisała żałośnie mniej więcej w połowie wysokości kadłuba. Licho wie, jak stamtąd zleźli. Aby wrócić, musieliby zbudować rusztowanie długości co najmniej czterdziestu metrów. Bez narzędzi i energii było to przedsięwzięcie całkowicie nierealne. Zresztą kto wie, może przyjdziemy tu jeszcze, kiedy staniemy się już zwykłą załogą stacji badawczej.
Odwróciłem się i bez słowa ruszyłem w stronę żlebu. Przed wejściem na przeciwległą ścianę wąwozu zaczekałem na naszego chudzielca i pomogłem mu pokonać kilkumetrowy filarek. Inaczej mówiąc, wypchałem go do góry jak worek. Skośną półkę przemierzył już o własnych siłach. — Siadajcie — ucieszył się Fros, kiedy ukazaliśmy się nad krawędzią kolorowej ściany.
— Dalej — burknąłem, nie patrząc w stronę ciężko dyszącego obcego. Ten posłusznie podszedł do łazika, zacisnął dłonie na krawędzi burty i niezgrabnie podskoczył. Spróbował ponownie z większym rozmachem, odbił się brzuchem od obudowy i niechybnie poleciałby jak długi na plecy, gdyby Fros nie chwycił go za rękę i mocnym szarpnięciem nie wciągnął do kabiny. Przybysz z Trzeciej obrzucił go spojrzeniem, w którym odmalowało się zdziwienie. Wzruszyłem ramionami i jednym wyrzutem ciała znalazłem się w fotelu.
— Czemu powiedziałeś… — zaczął niepewnie Fros — to znaczy, skąd wiesz, że on nas uważa za…
— Jedź już — przerwałem zimno. — Sam mówiłeś, że Luta czeka. Tu nie mamy nic więcej do roboty… ani do gadania — dodałem.
Przyglądał mi się chwilę z nie ukrywaną dezaprobatą, po czym westchnął, pochylił się i zapalił silnik.
Całą przestrzeń dzielącą nas od wybrzeża przebyliśmy w milczeniu. Nie trwało to długo. Mieszkańcy Alfy usiedli czy raczej spadli w odległości niespełna sześćdziesięciu kilometrów od bazy. Jeśli kierowali się namiarem, nie wystawili sobie najlepszego świadectwa jako nawigatorzy. Tak czy owak zresztą rozbili statek. Trudno uwierzyć, by po tym wszystkim zdołali nie tylko dotrzeć do miejsca przeznaczenia, ale w dodatku opanować strzeżoną przez automaty stację. Nawet jeśli jej załoga ruszyła akurat w teren.
Fros wywołał Lutę. Odpowiedź przyszła natychmiast. Łączność, która z niewiadomych powodów wygasła w sąsiedztwie gór, działała znowu sprawnie.
Luta nie miał nam wiele do powiedzenia. Oznajmił, że u niego wszystko w porządku i dodał, żebyśmy pogonili łazika, jeśli nie chcemy spóźnić się na kolację.
Wzmianka o kolacji była na miejscu. Obaj z Frosem od rana nie mieliśmy nic w ustach. Widać nie mnie jednemu przyszło to na myśl, bo łazik zwiększył nagle szybkość. Linia brzegowa oceanu rosła w oczach. W głębi, tam gdzie przestrzeń wodna zakrzywiała się, przechodząc w ścianę kuli, majaczyły ciemnoróżowe smugi chmur. Dzięki nim w krajobrazie zaszła zmiana, jakbyśmy nagle ujrzeli coś znajomego i dlatego chyba pomyślałem, że wracamy do domu.
Transer, w którym opuściliśmy stację, nie czekał na plaży. Jego mroczny, pękaty korpus tkwił przycumowany do galeryjki, tuż przy stopniach schodzących do wody. Niebawem jednak klapa włazu uchyliła się. Ujrzeliśmy znajomą sylwetkę w jasnym skafandrze. Po chwili siedzieliśmy już na pancerzu trzymając się sterczących z wieży uchwytów. Ulokowałem się tak, żeby zagrodzić sobą obcemu dostęp do wody. Nie zapomniałem, że czuje się w niej równie swobodnie jak my na promenadzie w cichym uzdrowisku.
Do kabiny wszedłem jako ostatni. Zerknąłem na Lutę, który zdążył się już rozebrać po powrocie z galeryjki, i bez zastanowienia zrzuciłem kask. Zaczerpnąłem głęboko powietrza i wtedy dopiero pomyślałem o naszych nieproszonych gościach.
Siedzieli w fotelach, przysuniętych do długiego, półkolistego stołu. Krzyżujące się na ich piersiach pasy były ciasno spięte za oparciami, ale ręce mieli wolne. Na blacie stołu przed nimi stały puste naczynia. Nie wiodło im się najgorzej. Przyjrzałem się ich twarzom. Były zmienione. Ustąpiła z nich bladość, wydawały się zdrowsze i pełniejsze. Ich oczy ożyły. Wszyscy trzej mieli bujne, ciemne włosy spadające nisko na kołnierze kombinezonów. Żaden z nich nie miał na głowie kasku. Oddychali tlenem.
— Uhm — mruknął Luta, pochwyciwszy moje spojrzenie — tego im było trzeba. I tego — wskazał opróżnione naczynia.
Uśmiechnąłem się. Nie był to miły uśmiech.
— A jednak — rzuciłem. — Czytałem kiedyś o chłopcu, którego wychowały wilki i który był bardzo dumny z tego, że jest jednym z nich. A potem nie mógł żyć ani w lesie, ani wśród ludzi. A przecież nawet wilki oddychają tym samym powietrzem co my…
— Nie zawsze — usłyszałem cichy głos za moimi plecami. Obejrzałem się niechętnie i napotkałem wzrok tego, który towarzyszył nam w drodze do ich statku. — Nie zawsze — powtórzył. Jego twarz nabierała powoli kolorów. W oczach pojawił się jakby ślad uśmiechu.
— W rakietach oddychacie na przykład niemal czystym tlenem. Gdyby nie to, ten układ do dziś byłby niezamieszkały… — Szkoda — warknąłem — że nie pomyślano o tym wcześniej. Bez was mogło tu być całkiem znośnie.
— Tak myślisz? — spytał spokojnie jeden z obcych, siedzących przy stole. — Nie wiem. Uważam, że myśl ludzka toruje sobie w kosmosie drogę tylko razem z człowiekiem. A trudno przypuścić, byśmy kiedykolwiek potrafili stworzyć sztuczną atmosferę w całym wszechświecie.
— Apostoł myśli! — parsknąłem. — Z wbudowaną aparaturą fotosyntezy i skrzelami! Rozbierz się! — rzuciłem nagle do tego, który stał przy mnie.
Mieszkaniec Alfy zamarł.
— Na co czekasz?! — wysyczałem. — Zrzucaj ten worek!
— Mur, zwariowałeś? — obruszył się Fros.
— Spokojnie, chłopcy — głos brzmiał tak, jakby Luta właśnie zasypiał.
Ręka skoczyła mi do miotacza.
— Słyszałeś?!
Twarz obcego zmartwiała. Jego ręce poruszały się powoli, jakby każda z nich dźwigała żelazną kulę. Centymetr po centymetrze ściągał zaczep zamka, biegnącego wzdłuż dziwnego, jakby lepkiego ściegu.
— Od kiedy nie jadłeś? — usłyszałem za sobą przyciszony głos Frosa. Odpowiedziało milczenie. To było jedno z pytań, na które uparcie odmawiali odpowiedzi. Nie chcieli, abyśmy wiedzieli, kiedy weszli do stacji. Inaczej mówiąc od jak dawna siedzą na Drugiej.
Tak mógł być zbudowany ziemski chłopak. Powiedzmy, szesnastolatek. Niezbyt wysportowany i raczej słabowity. Gdyby nie to, że takich chudzielców nie spotyka się nawet wśród ciężko chorych chłopców. I gdyby nie zbiegające spod szyi ku żołądkowi podługowate zgrubienia, pokryte płatami luźnej, jakby naciągniętej skóry.