Dłuższy czas nie odrywaliśmy od niego oczu. Nawet Fros zapomniawszy o protestach, postąpił dwa kroki do przodu.
— Chętnie obejrzałbym to od środka — mruknąłem w końcu. Luta poruszył się.
— Przemówił bionik — powiedział spokojnie. — No, dość tego — zwrócił się do nagiego chudzielca. — Ciepło tu, ale i tak się nie opalisz. Ubieraj się. Kolacja czeka.
Obcy bez pośpiechu zaczął naciągać kombinezon. Wzruszyłem ramionami i podszedłem do stołu. Fros postał jeszcze chwilę, po czym westchnął ciężko, potarł twarz palcami, jakby spędzając z niej resztki snu i niezbyt przytomnym wzrokiem potoczył po kabinie. Luta wskazał mu miejsce przy stole.
— Zjedzcie — odezwał się po chwili — to coś wam pokażę. — Siadaj — rzucił za siebie, nie oglądając się.
Chudzielec dołączył do swoich, którzy scenę, jaka przed chwilą się rozegrała, przyjęli bez jednego słowa czy gestu i usiadł w fotelu. Luta mruknął coś niezrozumiale, podszedł do niego od tyłu i przywiązał do oparcia.
— Jedz — rzucił, podsuwając mu menażkę. — I niech ci nie odbiera apetytu ten drobiazg — wskazał naciągnięte pasy. — Sam rozumiesz, że nie chcemy, aby spotkało nas to, co poprzednią załogę…
— Właśnie — rzucił Fros, z ustami pełnymi koncentratu. — Czyli co mianowicie?
— Spytaj — powiedziałem z przekąsem. — Przy deserze może raczą ci odpowiedzieć…
— Oni nas biorą za… — zaczął Luta.
— Wiem za co nas biorą — przerwałem. Proponuję zostawić to na później.
Luta uniósł brwi i utkwił we mnie wzrok. Jego twarz wyrażała wahanie.
— Tak myślisz… — mruknął. — Nie wiem… — dodał jakby do siebie. — Wiecie — zmienił nagle ton — ta zielenina w morzu to nic innego jak plankton. Przywieźli ze sobą jakieś kolonie i pożywki. Jeszcze kilka tygodni, a to oni nas mogliby nakarmić.
— Do tego czasu — stwierdził Fros — umarliby z głodu. Przełknąłem ostatni kęs i zwróciłem się do Luty:
— Miałeś nam coś pokazać?
Luta pokiwał głową, omiótł spojrzeniem milczącą czwórkę po przeciwnej stronie stołu i ruszył w stronę pulpitu pod ekranem łączności. Chwilę robił coś przy przystawce zapisującej, następnie wyprostował się i wdusił klawisz.
— Nie tyle pokazać — mruknął — ile dać do posłuchania. Macie…
Ekran ożył. W jego górnej części przeskoczyły jakieś liczby, po czym tarczę pokryły świetliste, falujące linie. Równocześnie odezwał się sprzężony z aparaturą głośnik.
„…zostałem w kabinie” — mówił przyciszony głos, którego charakterystyczne brzmienie było nam od kilkunastu godzin aż zbyt dobrze znane. — „Dar i Lon uruchomili wreszcie mechanizm wznoszący i stacja wynurzyła się na powierzchnię. Ale nie mieli już sił, by wspiąć się po filarze, i poszli odpocząć na brzeg. W tej samej chwili ze wzgórz wypadli Nowi. Było ich dwóch. Obezwładnili Dariego i Lona, po czym ostrzelali bazę. Zara bał się, że ich zabiją, nie stawiał oporu. Nie mogę zatopić stacji. Są już w kabinie. Zróbcie coś, jeśli możecie. Wchodzi Zara…”
Z głośnika dobiegł cichy zgrzyt i nastała cisza. Luta odczekał chwilę, po czym ponownie pochylił się nad pulpitem. Ekran zgasł jak zdmuchnięty.
— Co oni robili pod wodą? — spytał Fros.
— Siedzieli tam kilka dni. Tak sądzę, bo nie chcą powiedzieć — Luta wzruszył ramionami. — Pozbawieni dopływu energii nie umieli z kabiny uruchomić podnośnika. Tymczasem ten, jak wiecie, działa samoczynnie. Wystarczy zwolnić zaczepy. Wyszli na zewnątrz i udało im się. Ale tak się przy tym napracowali, że nie mieli już siły powiedzieć nam „dzień dobry”…
— Rozumiem! — wykrzyknął Fros. — Namiar… Luta skinął głową.
— Tak. Przyciskali po kolei klawisze, łączyli przewody, uruchamiali jeden po drugim wszystkie zespoły. W końcu coś osiągnęli. Może niezupełnie to, o co im chodziło, ale w ten sposób my w „Rubinie” odebraliśmy nagle czysty kod wywoławczy stacji. Po dłuższej przerwie ogniwa zawsze trochę się podładują. Pamiętacie, że kiedy weszliśmy tutaj, wystarczyło nawet energii, by zapalić lampy. Nie na długo wprawdzie, ale zawsze. Niestety — Luta odwrócił się, wolnym krokiem podszedł do stołu i stanął na wprost milczącej czwórki. — Niestety — powtórzył — jak raz zblokowali pulpit z nadajnikiem namiarowym, tak go już zostawili. Depesza, której wysłuchaliście, ostatnie wołanie o ratunek z pokładu napadniętej stacji w chwili, kiedy najeźdźcy byli już o kilka kroków, jest w tym coś heroicznego, nie uważacie? — wtrącił — otóż ta depesza nigdy nie dotarła do adresatów. Nie powtórzyła jej żadna z anten skierowanych w stronę Trzeciej. Zrobiła tylko: pi-pi-pi i zamrugała zielonym oczkiem, jeśli przypadkiem w promieniu jakichś dwóch parseków tuła się zabłąkany statek… Tak, moi mili — pochylił się, oparł łokcie na stole i powiódł po nich spojrzeniem — udało się, ale nie ze wszystkim, jak mawiał jeden z moich przełożonych. Popatrzcie — ciągnął nie zmienionym tonem — to jest Zara, to Lon — kolejno wskazywał siedzących ruchem głowy — to nasz bohaterski łącznościowiec Kleen, w takim razie ty — zwrócił się do ostatniego z czwórki, tego który towarzyszył nam w wypadzie do rozbitego statku — będziesz Dary. Zgadza się?
Zagadnięty mierzył go przez chwilę spojrzeniem, po czym nieznacznie skinął głową. Skończył jeść i wyprostował się w fotelu, napinając wiążące go pasy.
— Pięknie — podjął Luta z uśmiechem. — Teraz kolej na nas. Ten tam — odwrócił nieznacznie głowę — nazywa się Fros. Logik — cybernetyk. Gdybyście chcieli jeszcze kiedyś porozmawiać z waszymi, zwróćcie się do niego. On nie wrzuci namiaru zamiast anteny. Ten — spojrzał na mnie — to Murky. Mówimy krótko: Mur. Bionik i pilot. Co do mnie, wiecie jak się nazywam. Jestem egzobiologiem i fotonikiem. Mam sześćdziesiąt lat i znam się na żartach, ale nie na wszystkich. A teraz, kiedy zawarliśmy już znajomość, posłuchajcie. Tylko dwie sprawy. Po pierwsze: w twoim radiogramie — zrobił ruch w stronę osobnika, którego przedstawił jako Kleena — użyłeś słowa „Nowi”. Chodzi zapewne o kolonistów, którzy przylecieli w drugiej ekspedycji. Stąd wnoszę, że wy jesteście wychowankami pierwszej. Zresztą, mniejsza z tym. Nowi! po blisko stu pięćdziesięciu latach oni są dla was ciągle jeszcze „nowi”! Jeśli się nie mylę, ta wasza skorupa ma powierzchnię o kilka tysięcy kilometrów większą niż Ziemia. Jest was, kochasiu, półtora miliona. Może mi powiesz, kiedy wreszcie, do wszystkich diabłów, przestaniecie żreć się ze sobą?! Czekaj — uniósł dłoń — to jedno. Po drugie — ciągnął — to jest nasza stacja. My tu jesteśmy u siebie, nie wy. I nie przypominam sobie, żebyśmy kogoś zapraszali. Jak ktoś wejdzie do twojego domu — mówił dalej, nie spuszczając wzroku z twarzy Kleena — masz prawo żądać, by ci wyjaśnił, po co to zrobił. Zwłaszcza jeśli zastaniesz go zamiast przyjaciół, których tam zostawiłeś. Tę łupinę — tupnął w podłogę, która odpowiedziała głuchym, metalicznym echem — zbudowała Ziemia dość dawno temu. Jest bez mała w moim wieku. Przez cały ten czas ani razu nie próbowaliśmy mieszać się w wasze sprawy. Nie wyściubiliśmy nosa za orbitę tego globu. Kolejne załogi przylatywały tu z wyraźnym zakazem szukania z wami kontaktu. Nie, to nie. Aż któregoś dnia stacja pustoszeje. Znałem tych trzech, którzy tu byli. Uczciwi badacze, nie jacyś awanturnicy. Przylatujemy my i kogo zastajemy? Uroczą czwórkę milczków. W dodatku z rozbitym muzealnym gruchotem i konających z głodu. No dobrze. Powiedzmy, że to nie wy. W takim razie kto? Kiedy? I dlaczego? A przede wszystkim gdzie oni są… jeśli żyją?…