Выбрать главу

Przy ostatnich słowach Luta zniżył głos. Zrozumiałem nagle, czemu to właśnie jego przysłali tu z nami. Z pewnością nie tylko dlatego, że przesiedział tu już te kilka lat. Przez całe plecy aż do karku przemarszował mi rój zimnych mrówek.

— Zrozumcie — podjął już normalnym tonem — my musimy wiedzieć, gdzie są ci, którzy tu byli i co się z nimi stało. Nawet jeśli nie wszystko wiecie, musimy z was wyciągnąć, co tylko się da. Po prostu nie mamy innej możliwości. A bardzo bym nie chciał — zrobił pauzę — zresztą — dodał szybko — nie będzie trzeba. Prawda?

Dłuższą chwilę panowało milczenie. Trwaliśmy bez ruchu, mierząc się nawzajem wzrokiem. Nie myślałem o niczym. Chciałem tylko, żeby wszystkie te wstępne ceregiele dobiegły wreszcie końca i żebyśmy mogli zająć się czymś konkretnym. A przede wszystkim pójść spać. Poczułem się nagle zmęczony. Nie wierzyłem, by jakakolwiek ojcowska tyrada mogła przynieść coś więcej niż stratę czasu.

— Pytałeś przedtem — usłyszałem cichy głos i dopiero kiedy ujrzałem twarz tego, którego nazywali Dary, zrozumiałem, że mówi do mnie — o nasze statki, czy latamy, jakie mamy przyrządy nawigacyjne i tak dalej. Potem kazaliście mi się rozebrać. Patrzyliście na mnie tak, jakbyście nic nie słyszeli o naszej biologii molekularnej… o inżynierii genetycznej. Teraz on — wysunął brodę w kierunku Luty — mówi, że jesteście z Ziemi. Jeżeli to prawda…

— Widzisz? — zawołał Fros. — Mówiłem…

— Oczywiście, że prawda — mruknął spokojnie Luta.

— Jeżeli tak — podjął Dary — to nie dziwcie się, że nie chcieliśmy z wami rozmawiać. Nie znacie panujących u nas stosunków…

— Coś niecoś wiemy — burknąłem.

— Coś niecoś, tak — zgodził się. — I nie spodziewajcie się, że jeżeli nie jesteście z miasta Nowych, to dowiecie się od nas czegoś, co dotyczy nas samych. Nie mamy żadnej gwarancji, że nie nawiążecie z nimi kontaktu, a może i więcej… przecież oni są wam bliżsi niż my. Blisko sto lat różnicy. Ta różnica właśnie pouczyła nas, w jak diametralnie rozbieżnych kierunkach rozwijają się nasze cywilizacje… I jeżeli nawet waszą od Nowych dzieli następne sto lat…

— Sto czterdzieści dziewięć — mruknął Luta.

— …Czy sto pięćdziesiąt — ciągnął przedstawiciel któregoś tam pokolenia pierwszej fali gwiezdnej emigracji — to ta z kolei różnica obchodzi tylko was i ich. Dla nas oznacza ona nieistotne niuanse. Dość było tego, co spotkało nas ze strony przybyszów z Ziemi… muszę ich tak nazywać, bo tak ich witaliśmy… to znaczy moi dziadkowie. Wiecie już mniej więcej, co z tego wynikło…

— Wasze doświadczenia… — zaczął Fros, ale Luta przerwał mu niecierpliwym ruchem ręki.

— Zostaw — rzucił. — O filozofii pogawędzimy kiedy indziej. Mów dalej — skinął w stronę Dariego.

— Już kończę. Nie wiem, co na to powiedzą ci, z którymi tu przyleciałem — posłał przelotne spojrzenie w stronę swoich milczących towarzyszy — ale ja o naszych wewnętrznych sprawach nie będę z wami rozmawiał. To moja odpowiedź na twoje pierwsze pytanie — zwrócił się do Luty. — Natomiast co się tyczy ziemskiej załogi tej stacji i jej losu, mogę cię zapewnić, że żaden z nas ani w ogóle nikt z naszego miasta nie ponosi odpowiedzialności za to, co się stało, cokolwiek to było. Kiedy przyszliśmy tutaj, właz był otwarty, a w kabinie żywego ducha. Nie wiemy nic pewnego, co najwyżej snuliśmy pewne przypuszczenia… i nimi możemy się z wami podzielić. Ale przedtem musicie nas przekonać, że naprawdę przylecieliście z Ziemi. Pokażcie nam wasz statek. To wszystko.

Luta wyprostował się powoli. „Słowa… słowa… słowa…” — przemknęło mi przez myśl. Kto to powiedział? Bohater jakiejś klasycznej tragedii. Nie pamiętam. Stwierdziłem z zadowoleniem, że słowa przybysza z Trzeciej, nie wywarły na nas zbyt dużego wrażenia.

— Zgoda — powiedział Luta rzeczowym tonem. — Postaramy się was przekonać. Niech to będzie pierwszy akt. Bo jeszcze wy musicie przekonać nas, że nie mieliście nic wspólnego z tym, co spotkało tutejszą załogę.

— Rozumiem — odrzekł poważnie Dary.

Odruchowo skinąłem głową. Takie postawienie sprawy wydało mi się możliwe do przyjęcia. Na razie.

Część 4

Wezwałem automaty. Platforma windy łagodnie nabierając szybkości spłynęła w dół. Nasłuch przyniósł dźwięk wysokiego, przerywanego sygnału. Sprężarki śluzy poszły w ruch.

Luta dotknął ramienia siedzącego obok niego człowieka z Trzeciej — w tlenowych skafandrach wydobytych dla nich z magazynów stacji stali się nie do rozróżnienia — po czym zwrócił głowę w stronę drugiego łazika, stojącego kilka metrów dalej.

— Jeden z was może pojechać ze mną na górę — mruknął. — Ale tylko jeden.

— Nie trzeba — padła odpowiedź. W słuchawkach głos obcego brzmiał dźwięcznie. Głęboki, niski głos człowieka, którego bądź co nie wyprowadzi z równowagi.

— Jestem tego samego zdania — powiedziałem półgłosem. — Wracamy? — rzuciłem głośno.

— Czy wasz statek — podjął z wahaniem obcy — jest przystosowany do poruszania się po powierzchni lądu?

Teraz go poznałem. Głos należał do owego niefortunnego łącznościowca, który postraszył Frosa kodem namiarowym, zamiast zawiadomić Trzecią o naszym przybyciu. Jak go przedstawił Luta? Kleen? Tak, Kleen.

— Nie widzę najmniejszego powodu — warknąłem — dla którego mielibyśmy wam…

— Nie — Luta nie poczekał nawet, aż skończę. — Nie — powtórzył. — Ale możemy wodować.

— Na ilu metrach? — zainteresował się inny głos. Usłyszałem śmiech Luty.

— Widzisz Mur — powiedział z udanym ubolewaniem.

— Robię, co mogę, a oni… — westchnął. — Nie, chłopcy, — podjął po chwili normalnym tonem — na teraz dosyć. Kolej na was.

Dłuższą chwilę w słuchawkach panowało milczenie. Nasłuch przynosił szelest przesypywanych ziarenek piasku.

Kiedy opuszczaliśmy ocean atmosfera była nieruchoma, jakby stężała. Może na tym globie wiatry wieją tylko w głębi lądu?

— Wracamy — odezwał się nowy głos. Tym razem nie miałem kłopotów z jego identyfikacją. — On ma rację — mówił Dary. — Im mniej będziemy o sobie wiedzieć, tym lepiej. Nie budujmy dróg tam, gdzie ma być cisza…

— Aha. Pora na sentencje — rzuciłem ironicznie. — Ale z tą ciszą to ci nie wyszło. Był czas, kiedy ktoś mówił do nas z tego układu. I to całkiem do rzeczy. A my nic, tylko nadstawialiśmy uszu. Tak jak teraz…

— Wiesz, co chciałem powiedzieć — w głosie Dariego zaszła nieuchwytna zmiana. — A wracając do tych, którzy mówili z tej planety — ciągnął — nie wy jedni nadstawialiście uszu…

— Do rzeczy, chłopcy — zabrzmiał senny pomruk Luty.

— Otóż to — podchwyciłem. — Jak mamy wracać, to wracajmy. Tu niczego nie wystoimy.

— Zawracam — zdecydował wreszcie Fros. Jego łazik ruszył, zatoczył ciasny łuk i pomknął w stronę wybrzeża. Nie czekając, aż Luta skończy przekazywać impulsy pokładowym automatom, podążyłem za nim.

— Powiedzmy im — odezwał się milczący dotąd Zara, kiedy od miejsca lądowania «Rubina» dzieliło nas już ładnych kilka kilometrów. — Wszystko jedno teraz czy w stacji. Szkoda czasu…

Jakiś czas nikt nie podejmował wezwania. Łazik trząsł niemiłosiernie, tocząc się po równinie zasłanej sterczącymi z ubitego pyłu głazami. Mimo to nie zwalniałem, żeby nie jechać w kurzu wzbijanym przez pierwszy pojazd.