— Niewiele tego — mruknąłem, spojrzawszy na ekranik kalkulatora przed fotelem Frosa.
— Niewiele — przyznał Luta. — Masa równa mniej więcej temu tu — uderzył dłonią w pulpit. Zrozumiałem, że ma na myśli pojazd.
— Nie byłeś tu nigdy?
Milczał chwilę, zanim odpowiedział:
— Uhm… Tu nie ma żadnych złóż…
— Widzicie coś? — zabrzmiał głos któregoś z obcych za naszymi plecami.
— Metal — rzucił nie odwracając się Fros. — Prosto przed nami. Mieliście chyba rację — dodał. — Wy i wasi astrofizycy…
— Na razie mamy metal — burknąłem. — Co do racji jeszcze zobaczymy…
Zapanowała cisza. Fros nie spuszczał dłoni z pulpitu sterowniczego, ale silniki szły nieprzerwanie na maksymalnych obrotach. Przelecieliśmy tak jeszcze pół kilometra, zanim w dalekiej perspektywie zamajaczył jakiś kształt. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że ktoś porozrzucał tam pryzmę kamieni.
— Wolniej… — mruknął Luta. Palce Frosa podskoczyły na klawiszach. Transer przystopował tak nagle, że poleciałem głową naprzód, uderzając kaskiem w krawędź półki pod ekranami. Nie skończyłoby się na tym, gdyby mnie ktoś w ostatniej chwili nie przytrzymał za stelaż. Prostując się rzuciłem okiem na czujniki i zastygłem w bezruchu. Obok niebieskiego zapłonął jaskrawo czerwony ognik alarmu. Promieniowanie…
— Stop — rzucił Luta.
Pojazd z jadowitym świstem hamownic zadarł rufę i znieruchomiał.
— Ile?
Spojrzałem na tarczę kalkulatora.
— Dwie setne rentgena — powiedziałem. — Tyle, co
— Idź pierwszy — mruknął. — Nie zatrzymuj się. Kiedy dojdzie do pięciu setnych, zawracaj. Wtedy pomyślimy co dalej…
Bez słowa zacząłem się przeciskać do włazu. Musiałem poczekać, aż Fros odblokuje automaty zabezpieczające. Impuls płynący z czujnika promieniowania spowodował, że mechanizm klapy nie pozwalał uruchomić się w zwykły sposób.
Wylazłem w końcu na pancerz, zeskoczyłem i nie spuszczając z oka wskaźnika dozymetru poświęcającego pod okapem kasku, ruszyłem przed siebie.
— Jak tam, Mur?
— Bez zmian — zameldowałem. — Zero, zero dwa.
— Wychodźcie — rzucił Luta, jakby z ulgą.
— Mamy iść za nim? — przerywany głos Kleena świadczył, że kosmonauta z Trzeciej gimnastykuje się właśnie w wąskim okienku włazu.
— Wszyscy? — upewniał się Fros.
— Poczekaj — słowa Luty padały jak uderzenie. — Wy wszyscy czterej pięćdziesiąt metrów za Murem. I ani kroku bliżej. Ty, Fros, odczekasz chwilę i wyjdziesz także. Transer w każdym razie jest tu bezpieczny…
To ostatnie podkreślenie nie zabrzmiało zachęcająco. Może dlatego w słuchawkach zapanowała nagle cisza.
Wprost przede mną, w odległości nie przekraczającej stu metrów, ciemniał szeroki lej. Jego podejrzanie gładkie krawędzie odsłaniały skalne podłoże. Było białe jak kreda. Z lewej i z prawej jak okiem sięgnąć rozrzucone różnej wielkości, przypłaszczone głazy. Pomiędzy nimi łachy brudnego żwiru zmieszanego z żużlem i sadzą. Tu i ówdzie prześwitujące kałuże zastygłego szkliwa.
Szedłem coraz wolniej. Stawiałem stopy ostrożnie, lekko, jakby w obawie, że jakimś nieopatrznym ruchem przywołam z przeszłości tragedię, jakiej to miejsce było świadkiem. Co do jej charakteru trudno było żywić wątpliwości. Dość napatrzyłem się takich widoków na wszystkich możliwych poligonach satelitarnych. Sądząc z rozmiarów wyrwy i promienia rozrzutu szczątków, a także z tego, że w ogóle jakieś ocalały, eksplozja nie była zbyt silna.
Zerknąłem na czujnik i stanąłem.
— Zero, zero trzy — rzuciłem.
— Widzę…
Rozejrzałem się. Nasłuch milczał. Wywnioskowałem z tego, że pozostali zatrzymali się również. Nagle poczułem lekkie muśnięcie na rękawie. Odruchowo rzuciłem głową do tyłu. Za mną stał Luta.
— Powiedziałem, że kiedyś cię postrzelę… — mruknąłem i przestraszyłem się własnego głosu. Chciałem odchrząknąć, ale wydałem tylko suchy skowyt. W gardle utknął mi jakby kłąb suchych trocin.
Nie odpowiedział. W ogóle nie zwrócił na mnie uwagi. Stał lekko przygarbiony, z twarzą zwróconą ku zachodowi, tam gdzie ziemia nie nosiła już śladów wybuchu. Tak się przynajmniej zdawało. Kiedy bowiem powędrowałem za jego wzrokiem, uderzył mnie zarys jakiejś konstrukcji. Nie umiałem skojarzyć jej sobie z niczym konkretnym, ale przecież było w niej coś znajomego…
Nie wiedząc kiedy, ruszyłem i wolnym, odmierzonym krokiem, poszedłem przed siebie. Coraz dalej w tyle zostawał krater, otoczony szlaką i wyżarzoną skałą, coraz wyraźniej rysowały się kontury dziwacznej konstrukcji, której przeznaczenie wciąż pozostawało dla mnie niejasne. Musiała być świadkiem sceny, jaka rozegrała się na tym pustkowiu. Sterczące z niej poskręcane pręty i poszarpane krawędzie blach były dostatecznie wymowne. Zrobiłem jeszcze kilkanaście kroków i nagle zrozumiałem. W ułamku sekundy rozpoznałem rysunek wiązań podwozia, pogięte piasty napędowe, amortyzatory…
Łazik. Nic dziwnego, że od pierwszej chwili ta poskręcana masa żelastwa wydała mi się znajoma. Przybył tu wraz z ludźmi. Przemierzył na pokładzie galaktycznego statku przestrzeń dzielącą gwiazdy. Służył załodze pełniącej służbę na tym niegościnnym globie. Kiedy zdarzyło się coś, co skłoniło ludzi do podjęcia wyprawy na płaskowyż, i to tak nagle, że nie zdążyli nawet powiadomić Ziemi, posłusznie przywiózł ich aż tutaj. I tu został.
Ale nie sam. W odległości kilku metrów za resztkami pojazdu ciemniał na równym, jakby ubitym gruncie, niewielki, podługowaty kształt. Między rozdartymi połówkami kasku przeświecało coś białego. Nieco dalej sterczała w górę dolna część butli tlenowej. Tkwiła skośnie w ziemi, jakby jakiś szaleniec użył jej jako oszczepu.
Nogi niosły mnie dalej, chociaż zdawałem sobie sprawę, że powinienem stanąć i poczekać na Lutę. Minąłem wrak łazika i nie myśląc o niczym, krok po kroku zbliżałem się do tego porzuconego bezładnie skafandra, zbyt, obszernego teraz jak na to, co w sobie mieścił. Wreszcie stanąłem. Dostrzegałem kątem oka, że za pierwszym widnieje drugi, taki sam kształt, że dalej są jeszcze inne, ale nie mogłem oderwać wzroku od owej białej masy, widocznej spod postrzępionych włókien kasku.
Za moimi plecami rozległ się zdławiony okrzyk. Usłyszałem tupot nóg i ciężki oddech biegnącego. Nie odwróciłem się. Obok mnie przemknął cień. Za nim następny. — To Nulen — wydyszał Kleen.
Powoli uniosłem głowę. Kilkanaście metrów dalej ujrzałem sylwetkę klęczącego nad zwłokami człowieka i w tym samym momencie uprzytomniłem sobie, że nigdy w życiu nie słyszałem imienia „Nulen”.
— To Teller — zabrzmiał tuż za mną pomruk Luty. Odwróciłem się. Chwilę patrzył mi w oczy, następnie skinął głową i jakby odpowiadając na moje pytanie, powiedział:
— Jego aparat. Nigdy się z nim nie rozstawał…
Ponownie spojrzałem pod nogi. Tuż obok kasku widniał biały niegdyś pas ucięty równo jak nożem. Wyrwany w połowie zaczepu przytrzymywał duży staroświecki futerał. Wyprostowałem się i zwróciłem głowę w stronę Luty, ale nie zastałem go już na poprzednim miejscu. Stał kilka metrów dalej wpatrzony w coś, co także było kiedyś człowiekiem. Nagle pochylił się nisko. Przez chwilę widziałem tylko butle na jego plecach, po czym wstał, unosząc w otwartej dłoni jakiś niewielki przedmiot przypominający z daleka zapalniczkę. Przyglądał mu się kilka sekund, następnie odpinając kieszeń na piersi mruknął: