Выбрать главу

W ekranie coś się poruszyło. Spod dolnej krawędzi tarczy wynurzały się powoli trzy niewielkie bryły. Automaty. Patrzyłem chwilę, jak pełzną, niezgrabnie przewalając się przez odsłonięte żyły skalne, okruchy głazów, niskie, szerokie kopczyki jakby pozostałe po dawno wymarłych, olbrzymich kretach. Wyżej wolałem nie patrzeć. Zdążę się jeszcze oswoić się z tym widokiem.

Automaty zniknęły z pola widzenia, oddalając się w trzech różnych kierunkach, aby po przebyciu kilkuset metrów utworzyć posterunki osłony. Kiedy odbierzemy od nich pierwsze meldunki, kiedy kalkulatory naniosą dane na zapisy przywiezione z Ziemi, a w okienku sumatora wyskoczą rzędy cyfr, będziemy mogli opuścić statek.

— Jest namiar — odezwał się Fros, wskazując ekran łączności. — Masz współrzędne?

Luta skinął głową.

— Mniej więcej dwadzieścia pięć kilometrów na południowy wschód — mruknął, nie odrywając wzroku od pulpitu sumatora. — W pasie przybrzeżnym.

— Stacja — wyrwało mi się bezwiednie. Oczywiście, stacja. A cóż by innego.

— Jak to stacja?! — obruszył się Fros. — Kto? Vianden? Mykin? Ten trzeci? Poczekajcie — strzelił palcami — jak on się nazywał?

— Teller — odpowiedział po chwili Luta. W jego głosie wyczułem jakby niechęć. — Po prostu stacja — dorzucił. — Może to oni. Przespali te cztery lata i teraz im wstyd. A może nie. Myślę, że wkrótce będziesz mógł się przekonać.

Fros umilkł. Przyjrzałem mu się. Siedział sztywno wyprostowany, celując brodą w górną krawędź ekranu. Jego długie, szczupłe palce bębniły nerwowo po obudowie pulpitu. Pasy jego fotela walały się po podłodze. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że się boi. Ale to nie wchodziło w rachubę. Nie tylko w wypadku Frosa.

Zerknąłem na zegar i uświadomiłem sobie, że nie zapamiętałem momentu lądowania. — Ile do wyjścia? — spytałem.

— Dziewięć minut — odpowiedział natychmiast Luta.

— Stereotyp? — rzuciłem, spoglądając na tablicę sumatora. Z mojego miejsca nie mogłem widzieć wyników.

— Stereotyp — mruknął jak echo Luta.

— Wszystko w porządku — dopowiedział Fros. — Za pięć minut rozwijam anteny. Może… — zawahał się — powinniśmy poczekać do nocy? Sygnalizacja…

— Jak tu jest po zachodzie słońca? — przerwałem, zwracając się do Luty. Ten pomyślał chwilą, po czym pokiwał przecząco głową i wzruszył ramionami.

— Dostatecznie inaczej — burknął — żeby mieć kłopoty. Jakby to powiedzieć… — zatoczył łuk ręką — ciemno i przeźroczyście. Dużo z tego wiecie? — uśmiechnął się. — A w ogóle — dorzucił szybko — nie liczcie za bardzo na to, że tu już byłem… Jasne?

— Już to słyszałem — burknąłem.

Trudno zapomnieć. Zaczął w czasie pierwszej odprawy, a następnie nie przepuścił żadnej okazji, żeby dobrze wbić nam to w pamięć. Przesiedział tu dziesięć lat. Dziesięć lat wodził wzrokiem po morzach i lądach otaczających go ze wszystkich stron, wbrew temu, do czego przywykł w swoim świecie, wbrew wszystkiemu, co dyktowały zmysły i ludzki rozsądek. Dziesięć lat wsłuchiwał się w tak dobrze znane, a przecież obce głosy mieszkańców sąsiedniej planety, tkwiącej w samym centrum słonecznej ekosfery układu. Wiedział, że podświadomie oczekiwać od niego będziemy pewności w poruszaniu się po tym lądzie, jeżeli już nie szczegółowych informacji jak się zachować, aby uczynić go bardziej gościnnym. Ale też jeśli przestrzegał, by nie spodziewać się zbyt wiele po jego doświadczeniach, mogliśmy mieć pewność, że chodzi o coś więcej niż pewnego typu przezorność, która osłoniłaby go zawczasu przed ewentualnym niepowodzeniem. Skądinąd o miejscu, w którym znaleźliśmy się teraz, mówiło to więcej niż jakiekolwiek opisy.

— Tym bardziej nie ma sensu czekać — podjąłem. — Uważam, że przy obowiązującej nas ciszy radiowej ważniejsza będzie możliwość utrzymania łączności, choćby tylko optycznej, niż ewentualne ryzyko, że nas odkryją. Zresztą — dodałem, wzruszając ramionami — jeśli po tym szumie, jakiego narobiliśmy siadając, nie mają nas jeszcze na widelcu, to znaczy, że możemy odtańczyć przed nimi kankana, a i tak niczego nie zauważą.

— Właśnie — syknął Fros. — Jeśli… No, dobra — rzucił innym tonem, jakby sam sobie odpowiadał — otwieram parasol.

Przeniosłem wzrok na ekran. Kontury krajobrazu spełzły nagle, zafalowały, po czym przybliżyły się, wypełniły barwami. Rzeźba terenu zyskała nową perspektywę, na zboczach pasm górskich zalśniły niewidoczne dotychczas ostańce skalne, piargi i plamy roślinności. Penetrację otoczenia przejęły potężne pierścieniowe fotoanteny „Rubina”. Teraz mogliśmy sobie na to pozwolić bez obawy, że odbiorniki zainstalowane na pobliskiej planecie przechwycą Udarowe stożki naszych szperaczy. Dalsza konspiracja musiała przynieść więcej szkody niż pożytku. Było zresztą więcej niż wątpliwe, czy mieszkańcy układu zmontowali na tym globie jakiekolwiek urządzenia przechwytujące. Ich własna ziemia liczyła nie więcej niż półtora miliona mieszkańców, rozwinęli zaledwie dwa zurbanizowane ośrodki i z pewnością miną setki lat, zanim ciśnienie demograficzne obudzi w nich ducha eksploracji. Nawet jeśli to dzięki niemu właśnie znaleźli się w tym układzie.

Tak. Wszystko to prawda, jeśli nie brać pod uwagę drobnostki. Faktu, że pozostawiony na tym lądzie ziemski posterunek badawczo-obserwacyjny umilkł cztery lata temu. Umilkł, by odezwać się namiarowym kodem, dokładnie w chwili, kiedy „Rubin” wkraczał w górne warstwy atmosfery.

Ani minuty wcześniej. Luta miał rację. Tego nadajnika nie uruchomił żaden z członków załogi stacji. To znaczy dawnej załogi.

Nasze zadanie było proste. Dziecinnie proste. Objąć stację. Przejąć na najbliższe dziesięć lat obowiązki obserwatorów przy pierwszej galaktycznej kolonii Ziemi. Powiedzmy, dawnej kolonii. Że przed upływem okresu służby poprzedniej załogi? To co? Oczywiście jeśli przy okazji, w wolnej chwili, udałoby się dociec, co właściwie przydarzyło się naszym poprzednikom, nikt nie miałby nic przeciwko temu. Tylko tyle. Wylądować, podpłynąć do stacji osadzonej w przybrzeżnym paśmie południowego oceanu na czwartym kontynencie, uruchomić łączność, aparaturę badawczą i przystąpić do normalnych zajęć. A co do tamtej trójki… Cóż, jeśli nie żyją, i tak nic im nie pomożemy. Nie jest powiedziane, że bezwarunkowo musimy podzielić ich los. Gdyby jednak nie było ich tutaj, żywych ani martwych… tak, wtedy sprawy mogły się odrobinę skomplikować.

Dość. Wiadomo, że polecimy tak czy owak. Ludzie znają nazbyt dobrze własną historię i siebie samych, żeby zostawić w spokoju mieszkańców najbliższej gwiazdy, którzy odlatując kiedyś z Ziemi, zabrali z sobą dziedzictwo wszystkich pokoleń macierzystej cywilizacji.

— Idziemy, Mur — rzucił Luta, przeciskając się w stronę korytarza. Odruchowo sprawdziłem stan ogniw energetycznych osobistej aparatury i przetwornicy miotacza. Fros odwrócił głowę. Sprawiał wrażenie, że nie interesuje go nic poza tym, co właśnie ukazało się na ekranie sumatora. Mogłem wierzyć, że wolałby pójść z nami. Co oczywiście nie miało znaczenia. Jako logik-cybernetyk, odpowiedzialny za łączność i pokładowe zespoły informatyczne wiedział, gdzie jego miejsce. Zresztą, nachodzi się jeszcze dosyć. Jeżeli zdąży.