Trwało dobrych parę minut, zanim nad klapą włazu błysnęło zielone światło. Atmosfera jak w laboratorium. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent dwutlenku węgla.
Właz otworzył się bezszelestnie. Dałem krok do przodu i stanąłem na półokrągłej platforemce windy. Patrzyłem cały czas pod nogi. I tylko pod nogi.
Słuchawki zatrzeszczały. Luta odchrząknął i mruknął coś niezrozumiale.
— Co mówisz?
— Pancerz — bąknął, wskazując głową. Przyjrzałem się połyskującej ciemno powłoce kadłuba. Winda sunęła płynnie w dół, plamy i ślady sadzy na pancerzu, pozostałość po lądowaniu w atmosferze, układały się w krótkie, urwane smugi. Nie było ich wiele.
— W porządku — powiedziałem.
— Właśnie — mruknął.
Zrozumiałem i przestałem interesować się statkiem. Nagle wydało mi się, że nasłuch przyniósł daleki odgłos syreny. Rozejrzałem się szybko i zobaczyłem spływający z najbliższego wybrzuszenia terenu, wirujący kłąb drobnego pyłu. Nic. To tylko wiatr.
Platforma przyhamowała miękko i zatrzymała się kilkanaście centymetrów nad powierzchnią gruntu. Wyprostowałem się odruchowo i stanąłem na wypolerowanej odrzutem skale. Nie oglądając się postąpiłem kilka kroków do przodu.
— Poczekaj — dobiegł mnie głos Luty — sprawdzimy kierunek.
Stanąłem. Powoli, jakbym naprowadzał na cel laserowy miotacz, uniosłem głowę i spojrzałem w niebo.
Nie było go. Nad naszymi głowami wisiała plastyczna, niedorzecznie pomniejszona mapa. Była wszędzie. W promieniu kilku kilometrów teren wydawał się płaski. Ale zza wierzchołków najbliższych gór wyzierały szczyty następnych. Za nimi też były góry, widoczne już od podnóży. Dalej, a właściwie wyżej, ląd wznosił się we wszystkich kierunkach. Źle mówię: ląd. Za którymś z kolei pasmem wzgórz jaśniał bezmiar oceanu. I także nie bezmiar. Jego przeciwległy brzeg, widoczny jak na dłoni, przekraczał widnokrąg już nad naszymi głowami i biegł dalej, zacieśniającym się półkolem ku zenitowi. Góry poczynały zwisać szczytami jak sople, ukazując niesłychanie ostro rzeźbę dolin i grani, piargów i strumieni, jakby naprawdę chodziło o oryginalny fresk czy reliefy zdobiące kopułę wzniesionej przez ludzi budowli, a nie krajobraz przeciwległej półkuli globu. Te wiszące w zenicie oceany i kontynenty' w istocie dzieliła od patrzącego odległość nie setek, ale wielu tysięcy kilometrów. Planeta nie ustępowała wielkością Merkuremu.
Całe wnętrze tej zastępującej grunt, horyzont i niebo kuli, wypełniało osobliwe światło, wyłuskujące najmniejsze drobiazgi z najbardziej nawet oddalonych lądów, a równocześnie ciemne. Jak gdyby miejsce atmosfery zajęła lita bryła szkła lub jakiegoś czarnego kryształu, doskonale przeźroczystego o nieznanych fizyce właściwościach optycznych. Góry, rzeki, doliny, wody i pustynie, obszary porosłe lasami, wszystko to było i bezbarwne, i ciemnofioletowe zarazem, taki też koloryt przybrało powietrze. Pomyślałem o dziesięciu latach, jakie mają mi wystarczyć, aby oswoić się z tym otoczeniem, i zrozumiałem, czemu Luta zarzekał się, żeby nie liczyć zbytnio na jego doświadczenie. Żaden z nas nie miał mu tego za złe. Ale teraz uświadomiłem to sobie naprawdę.
Poczułem jego dłoń na ramieniu. Nie słyszałem, kiedy podszedł. Omiótł spojrzeniem znaczną część horyzontu, po czym zwrócił twarz w moją stronę i uśmiechnął się. Wydało mi się, że lekko skinął głową.
— No? — usłyszałem jego lekko zachrypnięty głos. Wzruszyłem ramionami.
— Wiedziałem mniej więcej, czego się spodziewać — mruknąłem niezbyt pewnie. — Zatroszczyli się o to.
Zatroszczyli się, to właściwe słowo. Maglowali nas jedenaście miesięcy. Zrobili wszystko, żebyśmy czuli się tu jak u siebie. Powiedzmy, prawie wszystko.
— Mogliby tu przywozić wycieczki szkolne — dodałem po chwili. — Wzorcowy przykład atmosfery nadzałamującej. Dwutlenek. Swego czasu szukano czegoś takiego na Wenus.
— Właśnie — burknął.
To było, zdaje się, jego ulubione słówko. Przynajmniej od pewnego czasu.
Słuchawki zabrzęczały cicho i rozległ się czysty głos Frosa:
— Co robicie? Przedpole wolne. Śladu ruchu. Chcecie dane?
Luta uniósł głowę i utkwił wzrok w zboczach najbliższych wzgórz. Stał tak kilkanaście sekund. Wreszcie silniejszy podmuch wiatru jakby go obudził. Otrząsnął się nieznacznie i ruszył przed siebie.
— Dobra, Fros — mruknął, uszedłszy ładnych kilkanaście kroków. — Pilnuj tego przedpola. Poza tym nic od ciebie nie chcemy.
— Na razie — dorzuciłem półgłosem. — Na razie — zgodził się Luta.
Dozowniki tlenu w zaworach butli pracowały bez zarzutu. Szło się lekko, pomimo ciśnienia przekraczającego dość znacznie ziemskie. Może równoważyło je zmniejszone ciążenie. Albo po prostu konstruktorzy skafandrów trafili wreszcie w dziesiątkę. Wyposażono nas w najnowsze modele, pośpiesznie sprawdzone na którymś z satelitarnych poligonów.
Pierwsze wzgórza, które wydawały się tak bliskie, że tylko ręką sięgnąć, w rzeczywistości były oddalone od miejsca lądowania o przeszło osiem kilometrów.
Stojąc na wierzchołku płaskiego, kopulastego garbu, po raz któryś przebiegłem myślą listę pokładowych pojazdów „Rubina”. Nie była zbyt długa, ale zadowoliłby mnie pierwszy z brzegu łazik.
— Metal — mruknął Luta. Spojrzałem w jego stronę. Stał z nisko opuszczoną głową wpatrzony w okienko kalkulatora. Przybliżyłem się i spostrzegłem, że czujnik wskaźnika ferroindukcyjnego rozbłysnął pomarańczowym światłem.
— Stacja?
— Um… Złoża.
— Chcesz tu kopać?
Przemilczał to. Chwilę manipulował przy miniaturowym pulpicie, poruszając palcami w grubych, szorstkich rękawicach, po czym nagłym ruchem zatrzasnął pokrywę aparatu i podciągnął go na ramieniu. Coś mnie tknęło. — To niespodzianka? — spytałem.
Pokręcił niepewnie głową.
— Nie wiem… — powiedział z wahaniem. — Oczywiście, są tu pokłady rudy. Niektóre sam lokalizowałem… na wszelki wypadek — uśmiechnął się niespodziewanie. — Ale te muszą być wyjątkowo bogate. Szkoda… — urwał.
Szkoda. Cały Luta. Na pokładzie fotonik, „w cywilu” egzobiolog, miał właściwie jedną pasję: buszowanie po świecie. A raczej po wszystkich możliwych światach. Uśmiechał się często, ale najbardziej szczerze i serdecznie, kiedy odkrył nie znaną sobie roślinę, niespotykanej barwy minerał, nowy szczegół w krajobrazie. Była przy tym ta pasja ostatnią, o którą można go było podejrzewać, kiedy spotykało się go po raz pierwszy. Liczył przeszło dwa metry wzrostu. Z barami zapaśnika wagi ciężkiej, jasnymi, niemal białymi włosami, zawsze zaczesanymi w przeciwnym kierunku, niżby to wynikało z ich naturalnej skłonności, i szerokimi, bochnowatymi rękami, sprawiał wrażenie łagodnego osiłka, oddającego się nieobowiązującym rozmyślaniom o najbliższej restauracji. W uśmiechu jego twarz stawała się niemal chłopięca, chociaż dobiegał sześćdziesiątki.
— Luta, Murky — zabrzmiał w słuchawkach podniesiony głos Frosa. — Straciłem, namiar. Słyszycie?
— Jak to straciłeś? — spytał Luta. Odwrócił się w stronę niewidocznego już «Rubina», jakby chciał przewiercić wzrokiem łańcuch wzgórz i pancerz statku, by sprawdzić, czy Fros nie ma przypadkiem gorączki.
— Przestali nadawać.
— To dobrze — powiedziałem po chwili. — Na cztery lata mamy spokój.