Выбрать главу

— Przyjemnie tu — bąknąłem. — Co to jest, to zielone w morzu?

Luta milczał dłuższą chwilę. Wreszcie poruszył się, poprawił pasy na ramionach, syknął, jakby go coś zabolało, i wyjaśnił:

— To jest właśnie ta niespodzianka, której się tak dopraszałeś. Tym razem prawdziwa. Nie jak tamte złoża…

Potrzebowałem kilkunastu sekund żeby zebrać myśli.

— Nigdzie tu czegoś takiego nie widziałeś?

— Um…

Słuchawki szczęknęły krótko, przez moment zaświdrowały nam w głowach zmieszane sygnały, po czym zabrzęczało i odezwał się niecierpliwy głos Frosa:

— Co z wami? Widzicie stację?

Luta westchnął ponownie i nie śpiesząc się, sięgnął po aparacik na ramieniu.

— Widzimy ocean — powiedział niedbałym tonem. — Podaj współrzędne stacji.

— Przecież masz je… co się stało? — zreflektował się Fros.

— Mam — mruknął Luta. — No więc?…

Słuchawki milczały chwilę, po czym Fros, głosem o pół tonu wyższym zaczął wyliczać dane.

— Dobra — przerwał w pewnej chwili Luta, cały czas wpatrzony w ekranik kalkulatora. — A namiar?

„Rubin” podał współrzędne. Luta skinął głową, podniósł do oczu sterczący z bocznej ścianki aparatu celownik, potrzymał go tak chwilę, po czym zamknął pokrywę kalkulatora i powiedział:

— Zapisz. Godzina jedenasta szesnaście czasu pokładowego. Bezpośrednia obserwacja źródła emisji potwierdziła przypuszczenia, że znajduje się ono w miejscu lokalizacji stacji. Ocean jest zielony, przynajmniej w paśmie przybrzeżnym. Stacji nie ma…

— Jak to nie ma?! — przerwał Fros.

— Po prostu nie ma — wyręczyłem Lutę.

— Trafiliście na pewno? — głos Frosa zdradzał napięcie. — Jak to nie ma? — powtórzył niezbyt przytomnie.

Żaden z nas nie odpowiedział.

— Zapisałeś? — mruknął Luta.

— Tak — szczęknęło w słuchawkach. — Może jednak sonda?

— Zaczekaj — powiedział Luta. — Na razie wyślij nam transera z podwójnym wyposażeniem. Zrobimy tu coś w rodzaju bazy.

— Nie zapomnij o sprężarkach — dodałem — przydadzą się.

Luta spojrzał na mnie, uśmiechnął się i skinął głową. — Tak — rzucił. — Pójdziemy pod wodę.

— Jeżeli tam nic nie ma — odezwał się po chwili Fros — mogę przekazać statek automatom. Chciałbym to zobaczyć…

— Sam mówisz — burknąłem — że tu nic nie ma. Na razie wypuść transera.

Słuchawki umilkły. Zaległa cisza. Nawet wiatr się uspokoił. Leżeliśmy obok siebie wodząc leniwie wzrokiem po plaży i obszarze oceanu. Mijały minuty. Nic się nie działo. Zaszło słońce, raptownie, jak na Ziemi w strefie podzwrotnikowej i atmosfera wokół jakby zgęstniała. Ale widoczność nadal była dobra. Poczerniałe kontury lądu, ulatujący ku górze ocean, zawisłe nad nami obszary przeciwległej, dziennej teraz półkuli, wszystko to rysowało się ostro i wyraźnie, jak pod zaciemnionym przeźroczystym szkłem. Spojrzałem ku górze i pomyślałem o gwiazdach. Luta pochwycił mój ruch i podążył za moim spojrzeniem. Po chwili poruszył lekko głową, jakby się z czymś zgadzał i mruknął:

— Tu nigdy nie ma gwiazd…

— Szkoda — bąknąłem.

— Szkoda — powtórzył jak echo.

Część 2

Zbudził mnie chłód. Nie otwierając oczu sięgnąłem do klimatyzatora. Manewrując prawą ręką przy lewym ramieniu przewaliłem się na plecy i wtedy dopiero zdałem sobie sprawę, że miejsce obok mnie jest puste.

Usiadłem i rozejrzałem się. Luty nie było. Obiema dłońmi sięgnąłem do kasku i potrząsnąłem głową. Nasłuch działał normalnie. Podciągnąłem nogi, prostując się i w tym momencie w słuchawkach zabrzmiał jego głos:

— Na razie nic więcej nie możemy zrobić. Idź teraz spać. Zbudzimy cię przed świtem.

Zorientowałem się, że rozmawia z Frosem.

— Gdzie jesteś? — spytałem.

— Co się stało? — zaniepokoił się Fros.

— Nic — mruknął Luta. — Koniec łączności. Gdzie jestem? — to było już do mnie. — Niedaleko.

Usłyszałem szmer kroków, szelest rękawicy trącej o skałę i zza krawędzi głazu wynurzyła się jasna plama kasku. Bez słowa wrócił na dawne miejsce obok mnie, usiadł i wpatrzył się przed siebie.

Spałem nie dłużej niż godzinę. Mimo to nie byłem śpiący. Ogarnęło mnie uczucie zniecierpliwienia, chciałem się ruszyć, zejść na plażę, poszukać śladów czyjejś obecności w tym czarnofioletowym pustkowiu.

Odetchnąłem głęboko i oprzytomniałem. Luta miał rację. Jedyne co możemy zrobić, to czekać.

— Odpocznij teraz — powiedziałem. — Co to było?

— Przyszedł transer. Zostawiłem go pod skałą, po przeciwnej stronie. Mamy teraz dość środków, by przemówić do rozsądku… komu należy.

— A komu należy? — bąknąłem. Uśmiechnął się.

— Jeżeli chcesz spać — mruknął zamiast odpowiedzi — idź do wozu. Nie ma sensu tkwić tutaj i wdychać tlen z butli.

— Teraz twoja kolej — powiedziałem. Milczał chwilę, po czym dźwignął się ciężko, wyprostował i bez słowa ruszył wzdłuż głazu.

— Będę na fonii — dobiegł mnie jego głos, kiedy zniknął mi już z oczu. — W razie czego wystarczy, że coś powiesz. I nie musisz od razu krzyczeć…

— Nic nie powiem — burknąłem. — Spij spokojnie.

Od strony oceanu nie dobiegał najcichszy szum, ale jego powierzchnia nie była gładka. Pusto. Bardziej pusto, niż może sobie wyobrazić ktoś przybywający ze świata zamieszkałego przez ludzi.

A jednak to także jest nasz świat. Jego gospodarze przywieźli tutaj kompletny bagaż tradycji ziemskiej cywilizacji, pamięć jej upadków i wzlotów.

Od kiedy jeszcze w liceum poznałem historię kolonizacji Alfy, ugruntowało się we mnie przekonanie, że rzecz była co najmniej przedwczesna. Dwieście trzydzieści… nie, to już dwieście trzydzieści jeden lat temu opuściło Ziemię tych osiem wielkich, prymitywnych cygar, z których każde uniosło ku gwiazdom pięćdziesięciu ludzi. Tylko dlatego, że technika na to pozwalała, że pierwszy i jedyny zwiad w układzie Alfy przedstawił po powrocie jej trzecią planetę jako prawdziwy raj z książki dla dzieci i że wśród współczesnych znalazła się grupa osób ich zdaniem owianych duchem eksploracji, a według mnie po prostu nie przystosowanych. Chętnych było niemal dwustukrotnie więcej, niż mogły pomieścić rakiety.

Lot trwał wówczas osiem lat. I zakończył się pełnym sukcesem. Napływające z najbliższej gwiazdy meldunki rozpalały wyobraźnię młodzieży i publicystów. Modne stało się filozofowanie na temat dróg rozwoju ziemskiej cywilizacji. Podawano w wątpliwość celowość przystosowawczą rozumnego działania pokoleń, od czasów mitycznego Noego. Jako ilustracja faktograficzna służyły korespondencje emigrantów, wśród których pierwsze skrzypce zaczęli grać biomatematycy i genetycy. Rozwinął się rodzaj kosmicznego dialogu, który miał wykazać ludziom, jak dalece odbiegli od jedynie słusznej linii rozwojowej zadanej im przez naturę. Wreszcie ktoś mądry powiedział, że nasz model przystosowawczy kształtował się w warunkach zgoła odmiennych niż u ludzi, którzy teraz zasiedlać będą nowe światy. Że Ziemia tworzyła ten model z niczego, a jej dawni mieszkańcy dysponujący pierwocinami tego, co można nazwać świadomym rozumowaniem, i zafascynowani narzędziami, które tylko co pojawiły się w ich życiu, i tak przejawili bezprzykładną dynamikę rozwojową. Że wreszcie nie ma sensu wysyłać ludzi do gwiazd, jeśli po przybyciu na 'miejsce mają nas zasypywać destrukcyjnymi i demagogicznymi refleksjami na temat wartości ich i naszych tradycji, naszej — ale już nie ich — cywilizacji. Nie minął rok, a ta rozwinięta przez specjalistów riposta stała się obowiązującą wykładnią oficjalnego stosunku Ziemi nie tylko do jej emisariuszy, ale także, a może przede wszystkim, do własnych dziejów. O tym, że to w końcu nie koloniści z Alfy, a pozostali na naszej rodzimej planecie publicyści rozpętali cały ten pseudofilozoficzny dialog, zdawano się nie pamiętać. Wkrótce też zapomniano naprawdę. Miejsce entuzjazmu zajęła niechęć i lekceważenie. W pismach pojawiały się całe serie dowcipów o „błogosławionych naiwnych”, którzy odlecieli w gwiazdy, aby z nich nauczać bliźnich, co naprawdę są warci i jak mają żyć. Reszty dopełniła naturalna w tych okolicznościach różnica postępu technologicznego, jaki dokonywał się na Ziemi i jaki w warunkach adaptacji w całkowicie nowym środowisku możliwy był do osiągnięcia na planetach Alfy.