Niemniej minęło dalszych jedenaście lat, zanim podjęto decyzję o wysłaniu misji interwencyjnej. Ściśle mówiąc, decyzję podjęto wcześniej, trudniej było natomiast osiągnąć porozumienie co do jej składu i zakresu działania. Ostatecznie poleciała jedna rakieta z kilkunastoosobową załogą, w której skład oprócz specjalnie przeszkolonych techników osłony weszli powszechnie znani uczeni.
Wyprawa poniosła zupełne fiasko. Natychmiast po wylądowaniu statek został otoczony kordonem uzbrojonych i zamkniętych na głucho pojazdów, a jego załoga poinformowana, że nie wolno jej zejść na ląd. Wszelkie próby nawiązania dialogu spaliły na panewce. Nie padło słowo odpowiedzi. W polu widzenia przez cały czas postoju rakiety nie pojawił się jeden choćby człowiek. Pilotom nie pozwolono nawet wyprowadzić maszyn w celu uzupełnienia paliwa, tak że aby zapewnić sobie możliwość powrotu na Ziemię, statek musiał lądować na jednym z najbliższych globów. Wybrano sąsiednią, drugą planetę układu, gdzie analizatory wykryły obfitość pierwiastków ziem rzadkich. Jak się okazało, był to głównie lutet. Niedoszli negocjatorzy napełnili nim grodzie energetyczne rakiety i jak niepyszni ruszyli w drogę powrotną. Jednak w czasie pobytu na tym właśnie globie, którego kontynenty i morza otaczały mnie zewsząd w tej chwili, zaświtał im nowy pomysł. Na Ziemi podchwycono go dość skwapliwie, tym bardziej, że było to w gruncie rzeczy jedyne, co jeszcze dało się zrobić. Postanowiono mianowicie zainstalować na Drugiej, w najbliższym planetarnym sąsiedztwie ziemskiej kolonii, posterunek badawczo-obserwacyjny. Tak też się stało. Co prawda minęło dalszych kilkadziesiąt lat, zanim z drugiej planety popłynęły w kierunku Ziemi pierwsze meldunki, ale opóźnienie to nie miało znaczenia. Postęp technologiczny kolonii na dziewiczym globie potrzebował nie lat ale stuleci aby osiągnąć stopień, z którym macierzysty świat ludzi będzie musiał liczyć się naprawdę. Meldunki były interesujące. Opierając się głównie na nasłuchu przechwyconych fal radiowych, załogi stacji donosiły o konfliktach wybuchających między starymi i nowymi osadnikami. Pod tym względem ziemscy naukowcy bezbłędnie przewidzieli rozwój wydarzeń. W pierwszych latach miały miejsce dość drastyczne incydenty, dochodziło nawet do starć zbrojnych, nigdy jednak te utarczki nie przerodziły się w konfrontację globalną — jeśli można użyć takiego określenia w stosunku do globu zamieszkałego przez kilkanaście tysięcy ludzi. To, że z biegiem lat liczba kolonistów wzrosła do półtora miliona, nie zmieniło przecież układu sił. Stopniowo tarcia wygasły, ustępując miejsca izolacji. Meldunki stawały się coraz bardziej monotonne. Mijały lata, zmieniały się załogi, topniało pokolenie, pamiętające pierwszy odlot ludzi do gwiazd, a nowe generacje przyjmowały zastaną sytuację jako oczywistą i naturalną. Przypływ zainteresowania dawną kolonią nastąpił stosunkowo niedawno, kiedy posterunek na Drugiej zaczął przechwytywać strzępy wiadomości o ludziach żyjących w wodzie, oddychających rozrzedzonymi gazami, wciskających się bez pancernych osłon w najrozmaitsze środowiska. Zjawiska te pozwalały się wyjaśnić znanymi od dawna możliwościami, tkwiącymi w inżynierii genetycznej. Że nasz świat w pewnym momencie świadomie odrzucił te możliwości, to sprawa etyki, a nie biomatematyki czy technik biochemicznych. Co najwyżej dawni nasi ziomkowie stali nam się jeszcze bardziej obcy. Żeby postawić kropkę nad „i”: wielu ludziom wydali się teraz odrażający. Co jednak dawało do myślenia, to to, że owe eksperymenty prowadzili nie, jak można: by się spodziewać, uczestnicy drugiej wyprawy, którzy swego czasu motywowali swą separację od starego świata własnym programem rozwoju procesów przystosowawczych, ale właśnie ich poprzednicy. Co więcej, spotykając się z pełnym niepohamowanego oburzenia potępieniem ze strony późniejszych osadników. Oburzenia, które w przechwyconych, lapidarnych zresztą, publikacjach przybierało niekiedy charakter groźnego w swej wymowie apostolstwa.
I w tym właśnie momencie, najzupełniej nieoczekiwanie, stacja na Drugiej zamilkła. Bez sygnału ostrzegawczego, wezwania o pomoc, bez jednego słowa, które pozwalałoby snuć przypuszczenia na temat losu załogi.
Uniosłem głowę i przebiegłem spojrzeniem linię brzegu.
Cokolwiek się wtedy wydarzyło, wydarzyło się nie gdzie indziej jak na tym fioletowo — czarnym oceanie, którego skrawek miałem teraz przed sobą. Jak okiem sięgnąć, śladu obecności żywej istoty. Jednego porzuconego skrawka folii, pustego pojemnika, zapomnianego narzędzia. Nic.
A przecież katastrofa, która w skutkach przyniosłaby stacji zagładę, nie wchodziła w grę. Gdyby na pancerny grzyb bazy runął monstrualnej wielkości meteoryt, gdyby zapadło się dno morza czy wybuchły piece wodne lub inne reaktory, pozostałby martwy kikut szybu o poszarpanych krawędziach. Zbudowany ze stopu plamentowego po prostu nie mógł w całości ulec unicestwieniu. Nie. Stacja zeszła pod wodę. Spokojnie i bezpiecznie, jak to przewidzieli konstruktorzy, osadzając część mieszkalną na ślizgającym się wzdłuż szybu pierścieniu. Wyjaśnienie musiało być bardziej proste. Proste, a zarazem mniej zachęcające. Dlatego bawiliśmy się z mieszkańcami Trzeciej w kotka i myszkę, podchodząc z wygaszonymi reflektorami anten, bez łączności, bez kodu namiarowego nawet.
Dlatego odbyliśmy z Lutą dwudziestopięciokilometrowy spacer, zamiast po wystrzeleniu sondy szybko i wygodnie ruszyć do celu w kabinie transera. Ta stacja, niewidoczna teraz, żyła. Inaczej skąd wziąłby się przechwycony nagle po czterech latach milczenia jej sygnał namiarowy? Ale jaka była teraz treść tego życia? Czemu ono służyło?
— No, dość tego — zabrzmiał nagle tuż przy moim uchu spokojny głos Luty. — Teraz ty…
Podskoczyłem. W pierwszym odruchu usiadłem, od razu sztywno wyprostowany. Moja dłoń sama powędrowała do kabury miotacza.
— Czego… — zamruczał, podchodząc bliżej. — Spałeś? Trwało dobrą chwilę, zanim mogłem odpowiedzieć.
Odetchnąłem głęboko, czując, że ze skroni zaczyna mi spływać strużka zimnego potu.
— Nie — powiedziałem wreszcie, starając się panować nad głosem. — Zamyśliłem się — dodałem. — Kiedyś cię postrzelę…
Przez pociemniałą szybę kasku dostrzegłem na jego twarzy uśmiech.
— Prześpij się póki co — wymamrotał. — Może ci przejdzie. Za dwie godziny zacznie świtać.
Rozejrzałem się. W kolorycie otoczenia nic się nie zmieniło. Żadna jaśniejsza smuga nad horyzontem nie zwiastowała nadejścia dnia. Dwie godziny… Może nawet mniej. Nie będziemy czekać, aż zrobi się całkiem jasno. Powiedziałem mu to.
— Tym bardziej — odparł. — No, znikaj.
Wstałem. Okrążając skałę przystawałem dwukrotnie, żeby zaczerpnąć tlenu. Wciąż jeszcze czułem przyśpieszone bicie serca. To niesamowite otoczenie robi swoje. Kilka dni samotności tutaj mogło kosztować niemało.
Transer stał bokiem do głazu, silnie przechylony na lewą burtę. Namacałem raczej niż wypatrzyłem stopnie na obudowie dyszy i wspiąłem się do włazu. Był zamknięty. Gdzie jak gdzie, ale na tym globie należało oszczędzać tlenu.
Zatrzasnąłem za sobą klapę. Usiadłem w fotelu. Długi, półkolisty ekran czołowy był wygaszony. Pod nim widniał wąski pas odsłoniętej szyby. Niżej, w pulpicie pulsowało jedno nikłe światełko. Namiar. Tym razem znajomy, swojski. Droga do macierzystego statku.
Chwilę siedziałem bez ruchu. Następnie podniosłem się, sprawdziłem synchronizację łączności, po czym zrzuciłem kask i rozpiąłem bluzę skafandra. Teraz dopiero ułożyłem się wygodnie, podłożyłem ramiona pod głowę, powiedziałem sobie, że nie jestem śpiący i zamknąłem oczy.