Obudził mnie jakiś odgłos, jakby przychodzący z zewnątrz. Przetarłem twarz dłońmi i pośpiesznie zlustrowałem czujniki. Nic. Lampka kodu wywoławczego pulsuje normalnym, niespiesznym rytmem. Sygnał wezwania wygaszony. Szyba pod ekranem jakby pojaśniała.
Spojrzałem na zegarek. Spałem niecałą godzinę. Miały być dwie. Niemal dwie. Tak czy owak za wcześnie na pobudką.
Odgłos powtórzył się. Tym razem nie było już wątpliwości.
Ktoś znajdował się obok wozu i robił coś przy jego bocznej ścianie.
Pośpiesznie nałożyłem kask i uszczelniłem skafander. Jak najciszej potrafiłem, prześliznąłem się do wieży.
To był Luta. Stał na wybrzuszeniu centralnej części kadłuba i stukał palcem w szybę. Przez chwilę widziałem tylko ten poruszający się miarowo, powiększony absurdalnie palec. Niewiele brakowało, a byłbym się roześmiał. Nie zrobiłem tego. Oprzytomniałem w samą porę. Zdałem sobie sprawę, że jeśli wybrał taki sposób nawiązania ze mną kontaktu, nie zrobił tego dla kawału. Nie czekając aż automat zasygnalizuje zamknięcie dopływu tlenu, otworzyłem właz.
Stał tuż przede mną, pochylony, z głową wtuloną w ramiona. Obrzucił mnie badawczym spojrzeniem, po czym odwrócił się i dał znak, żebym szedł za nim. Ruszył powoli, ostrożnie, wysoko unosząc nogi w kolanach, jakby brodził po nieznanym rozlewisku. Mimo woli zacząłem naśladować jego ruchy. Minęło dobre półtora minuty, zanim osiągnęliśmy krawędź głazu. Ale gdyby za tą krawędzią siedziała mysz, żaden dźwięk nie uprzedziłby jej o naszej obecności.
Morze pojaśniało. Widać było wyraźnie różowawe smugi wiatru na jego powierzchni. Jedna z nich omiatała zacieśniającym się łukiem niską beczkowatą konstrukcję sterczącą w odległości niespełna dwustu metrów od brzegu.
Odruchowo spojrzałem na Lutę. Ukląkł w zagłębieniu osłoniętym od strony plaży naturalnym nasypem i wpatrywał się w stację. Jego twarz przybrała nie znany mi wyraz. Przymrużył oczy, wargi zbiegły mu się w wąską szczelinę. Dziesięć lat to szmat czasu. Można nauczyć się nazywać domem takie metalowe pudło. Nawet tutaj. Albo właśnie tutaj.
Przyjrzałem się uważniej. Stacja przypominała spłaszczony walec. Wiedziałem, że jego średnica przekracza czterdzieści metrów, chociaż teraz, w perspektywie wypełnionej ciemnofioletowym światłem, budowla wydawała się znacznie niniejsza. Tuż nad powierzchnią morza opasywał ją wąski pomost, rodzaj galeryjki chronionej niską balustradą. Poza tym ściany konstrukcji były gładkie i ślepe. Przykrywała je lekko wypukła płyta, zwieńczona talerzami anten. Na wprost naszego punktu obserwacyjnego czernił się owal otwartego teraz włazu.
Przebiegłem spojrzeniem przestrzeń dzielącą bazę od lądu i uwagę moją przykuł jakiś nieforemny kształt spoczywający nieruchomo na plaży, dwa lub trzy metry od brzegu. Na pierwszy rzut oka mogło się wydawać, że ktoś porzucił tam spory, niezbyt wypchany worek. Ale to nie był worek.
Przez plecy przebiegł mi dreszcz. Powoli przeniosłem wzrok na Lutę i zrozumiałem, że od pierwszej chwili patrzy tylko w ten właśnie ciemny punkt na plaży. Nie o bazie myślał, zacinając wargi, jakby lękał się słów, które mogły zdradzić jego uczucia.
Mijały sekundy. Trwaliśmy bez ruchu, milczący, ukryci w płytkim zagłębieniu, pozornie bezpieczni, niewidoczni z morza i lądu. Mogliśmy tkwić tak dzień i dłużej. Gdyby na tym właśnie miało polegać nasze zadanie. I gdyby nie Fros.
Usłyszałem lekkie, stłumione westchnienie. Luta cofnął się krok niżej, przywarł do skały i zaczął ją okrążać. Niebawem wyrósł przed nami pękaty korpus transera i wtedy dopiero dotarło do mnie, że noc mieliśmy już za sobą. Równina, którą przemierzyliśmy wczoraj jaśniała słonecznym blaskiem, jeśli uznać za taki fioletową poświatę wypełniającą ogrom sferycznej przestrzeni planety.
Luta zatrzymał się tylko na kilka sekund. Obrzucił spojrzeniem ciemny pancerz pojazdu, skinął głową, jakby; chciał powiedzieć, że wszystko w porządku i zaczai szybkim krokiem schodzić w dół zbocza. Przeszedł kilkanaście metrów, po czym puścił się biegiem.
Sto, dwieście, trzysta metrów. Na oczy spływał mi pot, butle tłukły nieznośnie w plecy, buty ciążyły jakby grunt pod nimi zamienił się w grzęzawisko. Ale przełęcz między dwoma wzgórzami, oddalonymi o jakieś pół kilometra od miejsca, gdzie zostawiliśmy pojazd, była tuż. Luta zwolnił. Chwilę jeszcze wspinał się pośpiesznie, jak biegacz, który po przekroczeniu linii mety musi wytracić pęd, po czym stanął, wyprostował się i obejrzał na mnie. Podszedłem i zatrzymałem się także. Kilka sekund oddychaliśmy głęboko. Wreszcie Luta odwrócił się w stronę przełęczy i skinął głową. Przytaknąłem. Podciągnąłem pasy stelaża i ruszyłem nie śpiesząc się pod górę. Po kilku krokach położyłem dłoń na uchwycie miotacza i przygarbiłem się. Jeszcze dwa, trzy metry i zza obłej grzędy wyłoniły się kontury stacji. Znajdowała się teraz z boku, jakby bliżej lądu. Workowaty kształt na plaży był niewidoczny. Zakrywały go niskie, szerokie kopce, rozrzucone po nadbrzeżnej równinie.
Ostrożnie, niemal pełzając, cały czas ukryci za zboczami, podchodziliśmy do plaży. Wreszcie osiągnęliśmy miejsce, z którego ponownie odsłonił się widok na przedpole naszego dawnego punktu obserwacyjnego. Zatrzymałem się. Luta przypełzł bliżej i znieruchomiał również.
Workowaty przedmiot, spoczywający na żwirze nagle ożył.
Ujrzałem zarys głowy z widoczną białą plamą twarzy. Coś ścisnęło mi gardło. W tym samym ułamku sekundy poczułem dłoń Luty na ramieniu. Odwróciłem głowę, ale powstrzymał mnie pochwycony kątem oka ruch w oceanie.
Tak, to był człowiek. Człowiek? Ta istota, wynurzająca się powoli z wody, bez skafandra, bez kasku, choćby zwykłej maski pływackiej, jakby tylko po to, by zaczerpnąć w płuca haust czystego dwutlenku węgla? Człowiek?
Usłyszałem daleki, przyciszony głos. Odpowiedział drugi. Osobnik na plaży poruszył się ponownie. Usiadł z nogami sztywno wyrzuconymi przed siebie i czekał. Ten w morzu przyspieszył. Szedł już płycizną, ukazując pozbawione butów, okryte jakąś białą substancją stopy. Zatoczył się raz, potem drugi, potknął ł przystanął na moment, żeby odzyskać równowagę. Czekający uniósł się na łokciach. Chwilę balansował, jakby walcząc z ciężarem własnego ciała, po czym opadł z powrotem na żwir. Ten w morzu, widząc to, puścił się biegiem. Kilka sekund spod jego nóg tryskały jeszcze bryzgi wody, po czym wydostał się na plażę.
— Naprzód — usłyszałem i zanim zdążyłem pomyśleć, ujrzałem, że Luta, zaciskając dłoń na uchwycie miotacza, biegnie w stronę obcych. Ruszyłem za nim i dopiero przebywszy kilkanaście metrów, ujrzałem sylwetkę trzeciego mieszkańca stacji. Stał na otaczającym jej podnóże ganeczku i przechylony przez balustradę patrzył w kierunku brzegu. Jego głowa tkwiła w wydłużonym, białym kasku, przechodzącym dołem w luźny, jakby zbyt obszerny skafander. W pewnej chwili poruszył się. Pochwyciłem przelotny błysk. Pomyślałem, że zabawa zaczyna się na całego i przyśpieszyłem, żeby dogonić Lutę. Ale nic nie nastąpiło, tylko nasłuch przyniósł dziwnie zniekształcone głosy, jakby dalekiego nawoływania. Za późno. Z rozpędu wbiegłem na zbocze ostatniego pagórka, przypominającego starą, przypłaszczoną wydmę i usłyszałem znajomy głos, którego twarde brzmienie aż mnie zdziwiło:
— Leżeć spokojnie. Nic wam nie zrobię.
Luta stał bez ruchu. W wyciągniętej przed siebie dłoni trzymał miotacz. Człowiek, który wyszedł z morza, usiadł powoli na plaży, kilka metrów dalej. Podobnie jak pierwszy, nie próbował bronić się ani uciekać. Oparł się na łokciach, zwiesił głowę na piersi i znieruchomiał.