Выбрать главу

— Poczekaj tu — rzuciłem, nie zwalniając tempa. Przebiegłem koło nich, kierując się ku brzegowi. Nietrudno było dojść, dlaczego Luta zmienił zamiar i zamiast podpłynąć po cichu do bazy, zaatakował od razu tych, którzy ją opuścili. Zorientował się, że nie są zdolni do stawienia nam czoła. W ich ruchach widoczne było osłabienie, zachowywali się jak ludzie skrajnie wyczerpani lub dotknięci ciężką chorobą. Pobieżny rzut oka wystarczał, żeby zdyskwalifikować ich jako przeciwników. Przynajmniej w ich obecnym stanie. Chodziło przecież o to tylko, żeby nie zdążyli schronić się w bazie. Mogliśmy mieć pewność, że ich ubiegniemy.

Co innego ten trzeci. Czułem już pod stopami kilkucentymetrową warstwę wody, kiedy zniknął w otwartym włazie.

— Stój! — krzyknąłem, podnosząc miotacz. Byłem już nie dalej niż o sto pięćdziesiąt metrów od kilkustopniowej drabinki, wyprowadzającej na galerię. Człowiek w skafandrze zawahał się. Chwilę stał nieruchomo, wypełniając sobą cały obrys wejścia, po czym nagle, jakby coś postanowił, wychylił się i sięgnął do uchwytu zamka. Wtedy strzeliłem. Nie w niego. Pociągnąłem równo po ścianie konstrukcji dwa metry od krawędzi włazu. Poskutkowało. Znieruchomiał na moment, następnie skurczył się, jakby zmalał, postąpił krok do przodu i oparł ręce na balustradzie. Nie zatrzymując się dałem znak ręką, żeby tak czekał, dopóki nie przyjdę. Sięgnąłem do reduktora i odkręciłem zawór. Kiedy poczułem, że bluza mojego skafandra wypełnia się powietrzem, upadłem na wodę i z wysoko uniesionym miotaczem, skierowanym cały czas w stronę postaci na galeryjce, popłynąłem w kierunku stacji. W pewnym momencie usłyszałem w słuchawkach, a potem przez wzmacniacz nasłuchu narastający, wysoki dźwięk. Spojrzałem w górę. Znad wzgórz trysnęła świetlista smuga. Dobiegł mnie charakterystyczny, urywany gwizd automatów sygnałowych i zaraz potem spokojny głos Luty:

— Daj spokój sondom. Możesz już mówić… Zrozumiałem, że Fros nie wytrzymał napięcia i kiedy czujniki dały mu znać, że któryś z nas otworzył ogień, wystrzelił jednak aparat zwiadowczy.

— Widzisz mnie? — spytałem. — Jak będziesz grzeczny, to także sobie popływasz.

— Widzę — odpowiedział poważnie, lekko zachrypłym głosem. — Co się stało?

— Mamy ich — powiedział Luta. — Zaprogramuj automaty i przyjeżdżaj.

— Jednym wozem? — spytał Fros. Wydało mi się, że w jego głosie zabrzmiała ulga.

— Tak… albo poczekaj — zawahał się Luta — weź dwa łaziki. Może trzeba będzie kogoś podwieźć…

Dopływałem do stacji. Jej ściany piętrzyły się nade mną, widziałem już poszarzałą linię zanurzenia, zmatowiałe uchwyty balustrady, przewody anten. Widziałem także twarz człowieka stojącego przed wejściem. Za szybą dziwnego, nieforemnego kasku wydała mi się biała jak kreda. Nie patrzył na mnie. Jego wzrok błądził po wzgórzach, przez moment zatrzymał się na krążącej nad stacją sondzie, po czym wrócił do pozostałej na plaży grupy:

Uderzyłem nogami o najniższy stopień drabinki, przewinąłem się i kilka sekund później byłem na górze. Nie opuszczając ręki z miotaczem postąpiłem w stronę czekającego mieszkańca układu Alfy.

Stanąłem. Wszystko przemawiało za tym, że stacja jest nasza. Wykonaliśmy pierwszy etap zadania. Nie okazało się to zbyt trudne. Raczej przeciwnie. Ta łatwość mogła dać do myślenia. W każdym razie mieliśmy ich.

— No, prędzej — dobiegł mnie niecierpliwy pomruk Luty. Spojrzałem w stronę brzegu i ujrzałem całą trójkę wspinającą się po zboczu w stronę samotnej skały.

— Co chcesz zrobić? — spytałem, chociaż zamiar Luty był aż nadto jasny. Doszedł widać do podobnego wniosku, bo nie odpowiedział.

— Sprawdziłem przekaźniki — w głosie Frosa brzmiało tłumione podniecenie. — Jadę.

Człowiek stojący obok mnie poruszył się. Odruchowo uniosłem wyżej miotacz, ale on potrząsnął głową, chwile robił coś przy kasku, po czym jednym szarpnięciem odsłonił twarz. Przyjrzałem mu się zdumiony i nagle zdałem sobie sprawę, że mam do czynienia z kimś bardzo młodym. Jego mocno pobladła, szczupła, by nie rzec wychudła, twarz mogła należeć do kilkunastoletniego chłopca. Poruszył wargami. Czekałem kilka sekund, po czym podkręciłem wzmacniacz.

— Jest nas czterech… — usłyszałem słowa wypowiedziane cichym, ale wyraźnym głosem.

Zdrętwiałem. Ojczysty język zabrzmiał mi tutaj, w ustach istoty oddychającej dwutlenkiem węgla, poruszającej się po tym niesamowitym świecie bez jakiejkolwiek osłony, jak prowokacja.

— Co mówisz? — spytał Luta.

— Nic nie mówiłem — odpowiedział Fros. Milczałem. Nie, nie był już chłopcem. Licho wie, ile ma lat. Może oni wszyscy tak wyglądają?

Oprzytomniałem nagle i rzuciłem ostro:

— Gdzie ten czwarty?

Człowiek z odsłoniętą twarzą wskazał gestem wnętrze stacji.

— Czwarty? — mruknął Luta.

— Jaki czwarty? — zainteresował się Fros.

— Jeden siedzi w środku — wyjaśniłem. — Chcę tam wejść.

— Poczekaj.

Spojrzałem w stronę lądu. Pozostała tam trójka zniknęła z pola widzenia. Usłyszałem jakieś niezrozumiałe dźwięki i przyśpieszony oddech Luty. Zrozumiałem, że są już przy wozie.

— Nie ruszaj się — upomniałem bez żadnego powodu tego, który stał obok. Uniósł głowę i utkwił we mnie pytające spojrzenie. Oczy miał duże, ciemnoniebieskie. Był w nich smutek. To stanowczo więcej, niż mogłem marzyć. Czy po to się leci do gwiazd, żeby spotykać takie spojrzenia?

Na zboczu zamajaczyła sylwetka Luty. Szedł szybkim krokiem, kołysząc ramionami. Zawsze tak chodził. Ręce zwisały mu luźno wzdłuż ciała. Były puste. Jego miotacz tkwił na swoim miejscu, w zapiętej kaburze.

Kiedy wchodził w wodę, mącąc jej zielonkawą powierzchnię, z przełęczy wzbił się obłok kurzu. Aż tu dobiegł jęk pracujących na maksymalnych obrotach silników. Fros nie żałował łazików. Wyleciał na przełęcz jak na wyścigach, odbił się od nierówności gruntu i szerokim łukiem poleciał w dół.

— Potłuczesz się — burknąłem.

— Kto… aha — zorientował się Luta. — Zostaw — mruknął jeszcze. — Należy mu się trochę ruchu…

W tym samym czasie gdy Fros stopował na plaży, ponownie wzbijając chmury kurzu, Luta dopłynął do drabinki. Pomogłem mu wejść i przepuściłem go, pozostając przy włazie.

— Prowadź — rzuciłem, wskazując człowiekowi z odkrytą twarzą wnętrze korytarza. — I spokój — dodałem. Rozumiesz?

Skinął głową. Kątem oka pochwyciłem spojrzenie Luty. W jego wzroku, kiedy przyglądał się nieznajomemu, błysnęło zaciekawienie. Twarz miał pogodną. Przeszło mi przez myśl, że niewiele brakuje, a uśmiechnąłby się do niego. Nie wiem czemu wprawiło mnie to w rozdrażnienie.

Wewnątrz stacji panowały ciemności. Przed sobą widziałem tylko plecy i ślepy tył kasku tego w skafandrze. Z bliska zresztą ten skafander okazał się zwykłym roboczym kombinezonem, uszytym z jakiegoś syntetycznego materiału o nie najlepszych chyba właściwościach izolacyjnych. Był pozbawiony jakiejkolwiek aparatury.

— Luta, Mur — odezwał się Fros. — Co u was?

— Zostań tam, gdzie jesteś — usłyszałem odpowiedź. — No, dobra — ciągnął Luta — tylko spokojnie… ręce przed siebie…

Dopiero po chwili zorientowałem się, że nie mówi już do Frosa.

— Mamy wszystkich — mruknąłem. — Są grzeczni jak dzieci.