Выбрать главу

— Ma rację — wtrąciła druga kobieta. — Zróbcie „Kalekiego Królika”. Moje dzieciaki strasznie go lubią.

Victor na chwilę odwrócił głowę, by uśpić podejrzliwość psa, po czym znów spojrzał na niego surowo.

Pies przyjaźnie obserwował tłum i pozornie nie zwracał na Victora uwagi.

Victor podłubał sobie palcem w uchu. To musiało być złudzenie, echo albo coś jeszcze. Nie chodziło o „hau”, chociaż „hau” samo w sobie nie jest właściwie dziwne. Co prawda większość psów we wszechświecie nie wydaje takich dźwięków. Ich szczekanie jest bardziej złożone, w stylu „ułof” albo „hrrwau”. Nie; problem polegał na rym, że pies wcale nie zaszczekał. On powiedział „hau”.

Victor pokręcił głową. Obejrzał się na Silverfisha, który zszedł z podwyższenia przed ekranem i skinięciem dał znak asystentowi, by zaczął kręcić korbą wystającą z boku pudła. Zabrzmiał cichy zgrzyt, który zmienił się w równe klikanie. Niewyraźne cienie zatańczyły na bieli ekranu, a potem…

Ostatnią rzeczą, jaką Victor zapamiętał, był głos rozlegający się z okolic jego kolana.

— Mogło być gorzej, wie pan? Mogłem powiedzieć „miau”.

* * *

Sny Holy Woodu…

* * *

Minęło jakieś osiem godzin.

Straszliwie skacowany Myślak Stibbons zerkał smętnie na pusty stolik obok. Victor nigdy nie opuszczał egzaminów: Zawsze powtarzał, że lubi wyzwania.

— Przygotujcie się do odczytania pytań — powiedział egzaminator z końca sali.

Sześćdziesiąt piersi sześćdziesięciu potencjalnych magów poczuło ucisk straszliwego napięcia. Myślak nerwowo obracał w palcach swoje szczęśliwe pióro.

Mag na katedrze odwrócił klepsydrę.

— Możecie zaczynać.

Kilku co bardziej ekstrawaganckich studentów odwróciło kartki z pytaniami jednym pstryknięciem palców. Myślak znienawidził ich natychmiast.

Sięgnął do swego szczęśliwego kałamarza, nie trafił i nerwowym ruchem przewrócił go na bok. Niewielka czarna rzeczka popłynęła na kartkę z pytaniami.

Panika i wstyd zalały go bez reszty. Próbował skrajem szaty zetrzeć atrament i rozsmarował go równo po blacie. Jego szczęśliwa suszona żaba spadła na podłogę.

Czerwony ze wstydu i czarny od atramentu, spojrzał błagalnie na maga na katedrze, po czym wskazał wzrokiem puste miejsce obok siebie. Mag skinął głową. Myślak z wdzięcznością przemknął do sąsiedniego stolika, odczekał, aż serce przestanie mu walić, i bardzo ostrożnie odwrócił kartkę.

Po dziesięciu sekundach, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, odwrócił ją po raz drugi, na wypadek gdyby wskutek jakiegoś błędu resztę pytań wypisano jednak na poprzedniej stronie.

Wokół panowała cisza pięćdziesięciu dziewięciu umysłów skrzypiących we wspólnym wysiłku.

Myślak odwrócił kartkę raz jeszcze.

Może to pomyłka? Nie… Była pieczęć Uniwersytetu, podpis nadrektora i wszystko, co trzeba. Więc może to jakaś szczególna próba, może obserwują go teraz, żeby sprawdzić, jak się zachowa…

Rozejrzał się ukradkiem. Inni studenci pracowali pilnie. Może to jednak nie pomyłka. Tak… Im dłużej o tym myślał, tym bardziej logiczne mu się wszystko wydawało. Nadrektor podpisał pewnie kartki, a potem, kiedy sekretarze przepisywali tematy, któryś z nich zdążył zapisać tylko najważniejsze pierwsze pytanie i pewnie ktoś go odwołał albo co, i nikt nie zauważył, i kartka trafiła na stolik Victora, tyle że on nie przyszedł, a Myślak zajął jego miejsce, co oznacza — uznał w nagłym przypływie pobożności — że bogowie chcieli, by dostał tę kartkę. W końcu to nie jego wina, jeśli w wyniku jakiegoś błędu otrzymał na egzaminie takie pytanie. Zlekceważenie okazji można by pewnie nazwać świętokradztwem czy nawet gorzej.

Muszą uznać odpowiedź. Myślak nie na darmo mieszkał w jednym pokoju z największym autorytetem w dziedzinie przepisów egzaminacyjnych. Nauczył się tego i owego.

Raz jeszcze przeczytał pytanie: Jak się nazywasz?”.

Odpowiedział.

Po chwili podkreślił jeszcze odpowiedź kilka razy, używając swojej szczęśliwej linijki.

Jeszcze po chwili, by wykazać dobrą wolę, dopisał wyżej: „Odpowiedź na pytanie pierwsze brzmi”.

Po kolejnych dziesięciu minutach dodał jeszcze linijkę niżej: „Takie bowiem jest moje imię i nazwisko”. To także podkreślił.

Biedny Victor; będzie żałował, że nie przyszedł.

Ciekawe, co się z nim stało.

* * *

Żadna droga nie prowadziła jeszcze do Świętego Gaju. Ktokolwiek chciałby się tam dostać, musiał wyruszyć traktem do Quirmu i w pewnym nieoznaczonym miejscu pośród karłowatych krzaków skręcić i podążyć w kierunku piaszczystych wydm. Dzika lawenda i rozmaryn porastały pobocza. Nie słychać było żadnego dźwięku prócz brzęczenia pszczół i dalekiej pieśni skowronka, które czyniły ciszę tym wyraźniejszą.

Victor Tugelbend porzucił szlak w miejscu, gdzie pobocze było rozjeżdżone kołami wielu wozów i — sądząc po wyglądzie — zdeptane rosnącą liczbą stóp.

Pozostało mu jeszcze wiele mil. Wlókł się dalej. Gdzieś w głębi umysłu cichy głosik powtarzał zdania w stylu „Gdzie ja jestem? Dlaczego to robię?”, a inna część świadomości doskonale zdawała sobie sprawę, że wcale nie musi tego robić. Był jak ofiara hipnotyzera, która wie, że wcale nie jest zahipnotyzowana i może wyrwać się z transu, kiedy tylko zechce, ale akurat nie ma na to ochoty. Jego nogi pozwalały sobą sterować.

Nie był pewien dlaczego. Wiedział tylko, że dzieje się coś, w czym chce uczestniczyć. Coś, co może się już nigdy nie powtórzyć.

Kawałek za nim, ale szybko zmniejszając dystans, podążał Gardło Sobie Podrzynam Dibbler, próbujący dosiadać konia. Nie był urodzonym jeźdźcem i od czasu do czasu spadał; między innymi z tego powodu nie wyprzedził jeszcze Victora. Inny powód to fakt, że zatrzymał się przed wyjazdem z miasta, by tanio sprzedać swój kiełbaskowy interes pewnemu krasnoludowi, który nie wierzył własnemu szczęściu (po próbie sprzedaży kilku kiełbasek nadal nie mógł uwierzyć).

Coś przyzywało Dibblera — i miało złocisty głos. Daleko za Gardłem, wlokąc ręce po piasku, szedł troll Detrytus. Trudno mieć pewność, co sobie myślał, tak jak trudno określić, co myśli gołąb pocztowy. Detrytus po prostu wiedział, że miejsce, gdzie być powinien, nie jest tym, gdzie się obecnie znajduje.

I wreszcie, jeszcze dalej z tyłu, jechał zaprzężony w ósemkę koni wóz, wiozący do Świętego Gaju ładunek drewna. Woźnica nie myślał o niczym szczególnym, choć trochę był zdziwiony wypadkiem, jaki spotkał go tuż przed opuszczeniem Ankh-Morpork, w mroku przedświtu. Jakiś głos zawołał z ciemności przy drodze: — Stać, w imieniu straży miejskiej!

Woźnica przystanął, a kiedy nic się nie działo, rozejrzał się dookoła i nie zobaczył nikogo.

Wóz przejechał, odsłaniając oczom obdarzonego wyobraźnią widza niewielką postać Gaspode, Cudownego Psa, próbującego ułożyć się wygodnie między belkami na tyłach. On także jechał do Świętego Gaju.

I także nie wiedział po co.

Ale postanowił się tego dowiedzieć.

* * *

Nikt pod koniec Wieku Nietoperza nie uwierzyłby chyba, że życie Dysku bacznie i niecierpliwie obserwują istoty mądrzejsze od człowieka, a przynajmniej o wiele bardziej złośliwe; że badają i analizują ludzkie sprawy równie skrupulatnie, jak skrupulatnie ktoś głodujący od trzech dni bada zestaw „Ile tylko zdołasz pożreć jeden dolar” przed wejściem do Najlepszych Żeberek Hargi…