Выбрать главу

— Aha. — Halogen obejrzał Victora tak, jak rzeźnik mógłby oglądać tuszę. — Naprawdę?

— I chce wiedzieć, jak to wszystko działa.

Halogen rzucił Victorowi kolejne cyniczne spojrzenie.

— Sznurek — wyjaśnił ponuro. — Wszystko się trzyma na sznurku. Pewnie się zdziwisz, ale wszystko by się tu rozpadło, gdyby nie ja i mój kłębek sznurka.

W pudle wiszącym mu na szyi wybuchło jakieś zamieszanie. Uderzył w nie dłonią.

— Wy tam, uspokójcie się natychmiast! — zawołał. Skinął Victorowi głową. — Strasznie marudzą, kiedy zmienia się plan zajęć.

— A co jest w pudle? — zainteresował się Victor. Halogen mrugnął do Silverfisha.

— Chciałby wiedzieć, co?

Victor przypomniał sobie stworki w klatkach, które widział w sąsiedniej szopie.

— Sądząc po głosach, to pospolite demony — stwierdził. Halogen spojrzał na niego z aprobatą, jak na głupiego psa, który nieoczekiwanie wykonał trudną sztuczkę.

— Tak, zgadza się — przyznał.

— Ale dlaczego nie próbują uciekać? Halogen uśmiechnął się szeroko.

— Chytry wynalazek, taki sznurek — powiedział.

* * *

Gardło Sobie Podrzynam Dibbler należał do tych wyjątkowych osób, które potrafią myśleć po liniach prostych.

Większość ludzi myśli krzywymi i zygzakami. Zaczynają na przykład od myśli typu: „Zastanawiam się, jak zostać bogatym człowiekiem”, a potem posuwają się dalej krętym kursem, zawierającym takie myśli jak: „Zastanawiam się, co zjem na kolację” albo „Zastanawiam się, kto ze znajomych mógłby mi pożyczyć pięć dolarów”. Tymczasem Gardło był jednym z tych, którzy potrafią zidentyfikować myśl na końcu tego procesu — w tym przypadku Jestem teraz bardzo bogaty” — wykreślić linię prostą między nimi dwoma i przemyśleć całą drogę, powoli i cierpliwie, aż dotrze do tego końca.

To nie znaczy, że mu się udawało. Odkrył, że w realizacji procesu zawsze występuje jakaś niewielka, ale istotna przeszkoda. Na ogół wiązała się z dziwną niechęcią innych ludzi do kupowania tego, co miał na sprzedaż.

W tej chwili oszczędności jego życia spoczywały w skórzanej sakwie bezpiecznie ukrytej pod kaftanem. Przebywał w Świętym Gaju od wczoraj. Okiem urodzonego handlarza oceniał rozklekotaną strukturę. Wyglądało na to, że nie ma tu dla niego miejsca, ale tym się nie przejmował. Zawsze znajdzie się miejsce na samym szczycie.

Całodzienne rozmowy i obserwacje doprowadziły go do Ciekawej i Pouczającej Kinematografii. Stał teraz po drugiej stronie ulicy i patrzył.

Przyjrzał się kolejce. Przyjrzał się człowiekowi przed bramą. Podjął decyzję.

Ruszył wolno wzdłuż kolejki. Miał mózg. Wiedział, że ma mózg. Teraz potrzebował mięśni. Gdzieś tutaj musi…

— Dzień dobry, panie Dibbler.

Ta płaska głowa, szerokie ramiona, wywinięta dolna warga, skrzypiący głos, zdradzający inteligencję klasy orzecha… Razem dawało to…

— To ja, Detrytus — powiedział Detrytus. — Kto by pomyślał, że pana tu zobaczę.

— Witaj, Detrytusie. Pracujesz w filmie? — spytał Dibbler.

— Właściwie nie pracuję — przyznał zawstydzony Detrytus. Dibbler z uwagą obejrzał trolla, którego obłupane pięści zwykle kończyły uliczne burdy.

— To skandal — rzekł. Wyjął sakwę i odliczył pięć dolarów. — A może wolałbyś pracować dla mnie?

Detrytus z szacunkiem musnął palcem ciężką brew.

— Słuszna racja, panie Dibbler.

— Chodź ze mną.

Dibbler ruszył swobodnie w stronę czoła kolejki. Człowiek przed bramą wystawił rękę, by go zatrzymać.

— A ty niby gdzie, kolego? — spytał.

— Jestem umówiony z panem Silverfishem — odparł Dibbler.

— A on o tym wie, co? — Z tonu strażnika wynikało jasno, że nie uwierzy, choćby twierdzącą odpowiedź zobaczył wypisaną na niebie.

— Jeszcze nie.

— W takim razie, przyjacielu, lepiej ustaw się…

— Detrytus…

— Tak, panie Dibbler?

— Uderz tego człowieka.

— Się robi, panie Dibbler.

Ręka Detrytusa zatoczyła stuosiemdziesięciostopniowy łuk, na końcu którego była ciemność i zapomnienie. Strażnik uniósł się nad ziemią, uderzył w bramę i wyhamował wśród jej szczątków dwadzieścia stóp dalej. Z kolejki rozległy się oklaski.

Dibbler zerknął na trolla z aprobatą. Detrytus nie miał na sobie niczego prócz poszarpanej opaski biodrowej zasłaniającej to, co trolle uważają za warte zasłaniania.

— Bardzo dobrze, Detrytus.

— Słuszna racja, panie Dibbler.

— Ale musimy pamiętać, żeby uszyć ci garnitur. A teraz pilnuj tej bramy, proszę. Nikogo nie wpuszczaj.

— Się robi, panie Dibbler.

Dwie minuty później nieduży szary pies przebiegł między krótkimi, krzywymi nogami trolla i przeskoczył nad szczątkami bramy. Detrytus nie zareagował, bo wszyscy przecież wiedzą, że psy nie są nikim.

* * *

— Panie Silverfish — odezwał się Dibbler.

Silverfish, który ostrożnie szedł przez studio, niosąc pudło świeżej błony obrazkowej, zawahał się na widok chudzielca zbliżającego się niczym zagubiony szczur. Wyraz twarzy Dibblera przywodził na myśl coś długiego, smukłego i białego, co przepływa nad rafą do płytkiej wody, gdzie kąpią się dzieci.

— Tak? — zdziwił się Silverfish. — Kim pan jest? Jak się pan tu dostał?

— Nazywam się Dibbler — odparł Dibbler. — Ale wolę, żeby nazywał mnie pan Gardłem.

Chwycił bierną dłoń Silverfisha, równocześnie kładąc drugą rękę na jego ramieniu. Postąpił krok do przodu i energicznie potrząsnął prawicą. Skutek sprawiał wrażenie bardzo przyjaznego kontaktu, jednak oznaczał, że gdyby Silverfish próbował odstąpić, zwichnąłby sobie łokieć.

— Chciałem pana zapewnić — mówił dalej Dibbler — że wszyscy jesteśmy pod wrażeniem tego, co tutaj robicie.

Silverfish z niepewnym uśmiechem wpatrywał się we własną dłoń, z którą cudza uparcie próbowała się zaprzyjaźnić.

— Naprawdę? — zapytał.

— To wszystko… — Dibbler na moment puścił ramię Silverfisha, by szerokim gestem wskazać otaczający ich pełen energii chaos. — Fantastyczne! — zapewnił. — Wspaniałe! A to wasze ostatnie dzieło, zaraz, jak się nazywało…

— Nieszczęście w sklepie — podpowiedział Silverfish. — O złodzieju, który kradnie kiełbaski i sprzedawca go ściga.

— Tak… — Wzrok Dibblera zaszklił się na moment, ale zaraz stał się znów szczery i przyjazny. — Tak, to właśnie to. Zadziwiające! Prawdziwy geniusz! Cudownie przedstawiona metafora!

— Kosztował nas prawie dwadzieścia dolarów — oświadczył Silverfish ze skrywaną dumą. — I jeszcze czterdzieści pensów za kiełbaski, oczywiście.

— Niezwykłe! — zapewnił Dibbler. — I pewnie obejrzały go już setki ludzi?

— Tysiące.

Uśmiech Dibblera trudno byłoby teraz z czymkolwiek porównać. Gdyby był jeszcze odrobinę szerszy, czubek głowy pewnie spadłby na ziemię.

— Tysiące? Tak dużo? I oczywiście wszyscy płacą panu… zaraz, po ile?

— W tej chwili tylko zbieramy datki. Żeby pokryć koszty, póki cały proces jest jeszcze w fazie doświadczalnej. Rozumie pan… Myślę — dodał — że może pan już puścić moją rękę.

— Oczywiście.

Dibbler puścił. Dłoń Silverfisha przez chwilę jeszcze z własnej woli sunęła na przemian w górę i w dół, poruszana tylko spazmem mięśni.