— Niech to!
— Jeśli przestaniesz kręcić, nigdy już nie będziesz pracował w tym mieście!
— Słuchaj pan, należę do Gildii Korbowych…
— Nie przerywaj! Nie przerywaj!
Victor się ocknął. Szepty ucichły, zastąpione dalekim hukiem przyboju. Wrócił prawdziwy świat, gorący i wyraźny, ze słońcem przypiętym do nieba jak medal za bycie pięknym dniem.
Dziewczyna odetchnęła głęboko.
— Rany, strasznie mi przykro — mamrotał Victor, cofając się przed nią. — Sam nie wiem, co się stało… Dibbler aż podskakiwał.
— To jest to, to jest to! — krzyczał. — Kiedy będzie gotowy?
— Jak mówiłem, muszę nakarmić chochliki, wyczyścić klatki…
— Dobrze, dobrze. Będę miał czas, żeby wypisać kilka plakatów.
— Już je przygotowałem — oznajmił zimno Silverfish.
— Na pewno, oczywiście — mówił podniecony Dibbler. — I wypisałeś na nich coś w rodzaju „Być może macie ochotę obeyrzeć Dość Interesuyący Ruchomy Obrazek”!
— A co w tym złego? — zirytował się Silverfish. — O wiele lepsze od jakichś tam kiełbasek!
— Już ci mówiłem! Kiedy sprzedajesz kiełbaski, nie czekasz na ludzi, którzy chcą zjeść kiełbaskę! Idziesz i wywołujesz w nich głód! I dodajesz musztardę! To właśnie zrobił nasz chłopak.
Jedną ręką objął Silverfisha za ramiona, drugą machnął szerokim gestem.
— Wyobraź sobie — powiedział i zawahał się.
Dziwne myśli pojawiały mu się w mózgu szybciej, niż mógł je przemyśleć. W głowie mu się kręciło z podniecenia i niezwykłych możliwości.
— Myecz namyętności — rzekł. — Taki damy tytuł. Nie żaden tępy staruch, który pewnie i tak już nie żyje. Myecz namyętności. Tak. Burzliwa Saga o Pożądaniu i Nagiej… Nagiej… jakże się to nazywa? …wśród Straszliwego Żaru Udręczonego Kontynentu! Romans! Sława! Na trzech gorących Szpulach! Drzyjcie, gdy trwa śmiertelna walka z żarłocznymi Potworami! Krzyczcie, gdy tysiąc słoni…
— To tylko jedna szpula — wtrącił kwaśno Silverfish.
— Dokręcimy trochę dziś po południu. — Dibbler przewracał oczami. — Potrzebujemy jeszcze paru walk i potworów.
— I na pewno nie ma żadnych słoni… Skallin wyciągnął kanciastą rękę.
— Słucham — rzucił Silverfish.
— Jeśli się znajdzie trochę szarej farby i coś do zrobienia uszu, to ja i Morry możemy…
— Nikt jeszcze nie zrobił trójszpulowca — mruknął w zadumie Halogen. — Może być problem. Przecież to razem prawie dziesięć minut. — Pokręcił głową. — Myślę, że gdyby dać większe szpule…
Silverfish wiedział, że został pokonany.
— Posłuchajcie… — zaczął.
Victor spoglądał na dziewczynę. Nikt nie zwracał na nich uwagi.
— Ehm… — odezwał się. — Mam wrażenie, że nie zostaliśmy sobie przedstawieni.
— Wcześniej jakoś ci to nie przeszkadzało — zauważyła.
— Normalnie się tak nie zachowuję. Musiałem… Byłem chory.
— Cudownie. Od razu czuję się lepiej.
— Może usiądziemy w cieniu? Bardzo tu gorąco.
— Twoje oczy zrobiły się takie… przydymione.
— Naprawdę?
— Dziwnie wyglądały.
— Dziwnie się czułem.
— Wiem. To przez to miejsce. Działa na człowieka. A wiesz… — Usiadła na piasku. — Jest mnóstwo przepisów co do chochlików i innych, że nie można ich przemęczać, jakie dostają jedzenie i takie rzeczy. Ale nami nikt się nie przejmuje. Nawet trolle traktują tu lepiej.
— To przez to, że tak chodzą, z tymi siedmioma stopami wzrostu i tysiącem funtów wagi — domyślił się Victor.
— Nazywam się Theda Withel, ale przyjaciele mówią do mnie Ginger — powiedziała.
— Ja się nazywam Victor Tugelbend. Tego… Ale przyjaciele mówią do mnie Victor — powiedział Victor.
— To twoja pierwsza migawka, prawda?
— Skąd wiesz?
— Wyglądałeś, jakby ci się podobało.
— Lepsze to niż praca, musisz przyznać.
— Zaczekaj, aż posiedzisz w tym tak długo jak ja — mruknęła z goryczą.
— To znaczy jak długo?
— Prawie od początku. Pięć tygodni.
— Niech to… Wszystko wydarzyło się tak prędko…
— To najlepsza rzecz, jaka się zdarzyła kiedykolwiek — oświadczyła stanowczo Ginger.
— Może i tak… Słuchaj, wolno nam pójść coś zjeść? — spytał Victor.
— Nie. Lada chwila zaczną nas wołać.
Victor skinął głową. Ogólnie rzecz biorąc, do tej pory szedł przez życie robiąc to, na co miał ochotę, stanowczo, ale swobodnie. Nie rozumiał, dlaczego miałby przestać, nawet w Świętym Gaju.
— No to niech wołają — rzekł. — Mam ochotę najedzenie i zimnego drinka. Chyba za długo byłem na słońcu. Ginger się wahała.
— Niby jest tu niedaleko bufet, ale…
— To dobrze. Zaprowadzisz mnie.
— Wyrzucają ludzi za mniejsze drobiazgi.
— Jak? Przed trzecią szpulą?
— Mówią: „Mnóstwo ludzi marzy, żeby się dostać do ruchomych obrazków”…
— Świetnie. To znaczy, że mają całe popołudnie na znalezienie dwojga, którzy wyglądają tak jak my. — Wyminął Morry’ego, który także usiłował schować się w cieniu głazu. — Gdyby ktoś nas szukał — rzucił — idziemy na obiad.
— Jak to? Teraz? — zdziwił się troll.
— Tak — potwierdził Victor i poszedł dalej.
Dibbler i Silverfish dyskutowali gorąco. Od czasu do czasu przerywał im korbowy; mówił spokojnie, tonem człowieka, który wie, że cokolwiek by się stało, on zarobi dzisiaj swoje sześć dolarów.
— …nazwiemy go epiką. Ludzie będą sobie o nim opowiadać przez lata.
— Owszem; będą mówić, że przez niego zbankrutowaliśmy.
— Wiem, gdzie można dostać kolorowe drzeworyty, prawie za darmo.
— …Pomyślałem, że może gdybym wziął kawałek sznurka i przywiązał do pudła kółka, żeby nim jeździć…
— Ludzie powiedzą: Ten Silverfish to prawdziwy fachowiec od ruchomych obrazków, potrafi pokazać to, czego chcemy. Tak powiedzą. To człowiek, który umiał przesunąć te, jak im tam… środka przekazu.
— …I może gdyby zrobić taki drąg na rolkach, żeby podsunąć obrazkowe pudło bliżej do…
— Tak? Myśli pan, że tak powiedzą?
— Możesz mi wierzyć, Tommy.
— No… No dobrze. Niech będzie. Ale żadnych słoni. Chcę, żeby to było jasne: żadnych słoni.
— Moim zdaniem wygląda dziwacznie — stwierdził nadrektor. — Jak stado glinianych słoni. Mówiłeś chyba, że to jakaś maszyna.
— Raczej… Raczej urządzenie — odpowiedział niepewnie kwestor. Szturchnął je ostrożnie palcem; kilka glinianych słoni zakołysało się lekko. — Zbudował je chyba Riktor Majsterklepka. Jeszcze zanim objąłem stanowisko.
Urządzenie przypominało duży, ozdobny dzban, wysoki prawie jak człowiek — człowiek wzrostu dużego dzbana. Wokół krawędzi, na łańcuszkach z brązu, wisiało osiem glinianych słoni; jeden, dotknięty przez kwestora, jeszcze kołysał się w przód i w tył.
Nadrektor zajrzał do wnętrza.
— Same dźwignie i miechy — oświadczył z niesmakiem. Kwestor zwrócił się do uniwersyteckiej gospodyni.
— Niech pani powie, pani Whitlow, co dokładnie się wydarzyło.
Pani Whitlow, potężna, zaróżowiona i ściągnięta gorsetem, przygładziła swoją szafranową perukę i szturchnęła drobną pokojówkę, która stała przy niej czujnie jak holownik przy tankowcu.