— Opowiedz jaśnie panom, Ksandra — poleciła.
Ksandra miała minę, jakby zaczynała żałować całego zamieszania.
— No więc, sir, jeśli można, sir, odkurzałam tu i…
— Odkhurzała kohytarz — wyjaśniła uprzejmie pani Whitlow.
Kiedy pani Whitlow przeżywała ostry atak świadomości klasowej, potrafiła tworzyć dźwięczne h nawet tam, gdzie natura nigdy ich nie planowała.
— …i wtedy ono zaczęło hałasować…
— Zhaczęło hhałasować — oznajmiła pani Whitlow. — A ona przyszła mi opowiedzieć, jaśnie panowie, zghodnie z insthukcją.
— Jak hałasować, Ksandro? — spytał bardzo łagodnie kwestor.
— No więc, sir, jakoś tak… — Zrobiła zeza. — „Whumm… whunim… whumm… whumm… whummwhummwhummWHUMMWHUMM… — „plib”, sir.
— Plib — powtórzył z powagą kwestor.
— Tak, sir.
— Phlib — dodała pani Whitlow.
— To wtedy, kiedy na mnie splunęło, sir — zakończyła Ksandra.
— Khaszlnhęło — poprawiła ją pani Whitlow.
— Jak się zdaje, jeden ze słoni wypluł małą ołowianą kulkę, mistrzu — wyjaśnił kwestor. — To było to, hm, to „plib”.
— Wypluł, na bogów — obruszył się nadrektor. — Nie można pozwolić, żeby jakieś dzbanki po korytarzach pluły ma ludzi, ot co. Pani Whitlow drgnęła.
— Ale dlaczego ono wzięło i napluło? — zapytał po chwili Ridcully.
— Naprawdę nie wiem, mistrzu. Myślałem, że może pan będzie wiedział. O ile pamiętam, Riktor był wykładowcą w czasie, kiedy pan studiował. Pani Whitlow jest bardzo zaniepokojona — dodał tonem wyraźnie wskazującym, że jedynie bardzo nierozsądny nadrektor próbowałby ignorować niepokój pani Whitlow. — Martwi się o pracownice, narażone na oddziaływania magiczne.
Nadrektor postukał w dzban.
— Niby stary Licznik Riktor? Ten sam gość?
— Tak jest, nadrektorze.
— Kompletny wariat. Uważał, że wszystko można pomierzyć. Nie tylko długości, ciężary i takie tam, ale wszystko. Jeśli istnieje, mawiał, powinno się dać zmierzyć. — Oczy Ridcully’ego zasnuła mgiełka wspomnień. — Robił różne dziwaczne aparaty. Myślał, że można zmierzyć prawdę, piękno, marzenia i całą resztę… Więc to jedna z zabawek starego Riktora, tak? Ciekawe, co miała mierzyć.
— Myślę — wtrąciła pani Whitlow — że trzheba ją zabhać w jakieś bhezpieczne miejsce, jeśli jaśnie phanom to nie przeszkhadza.
— Tak, tak. Oczywiście — zgodził się szybko kwestor. Niełatwo i było znaleźć chętnych do służby na Niewidocznym Uniwersytecie.
— Pozbądź się tego — polecił nadrektor. Kwestor był przerażony.
— Niemożliwe, mistrzu — rzeki z mocą. — Nigdy niczego nie wyrzucamy. Poza tym rzecz jest prawdopodobnie wartościowa.
— Hmm — mruknął Ridcully. — Wartościowa?
— Prawdopodobnie ważny historyczny artefakt, mistrzu.
— No to wepchnij go do mojej pracowni. Mówiłem, że trzeba trochę ubarwić to miejsce. Nada się jako ozdoba, co? A teraz muszę iść. Mam się spotkać z pewnym człowiekiem w sprawie tresury gryfa. Żegnam drogie panie.
— Ehm, nadrektorze, gdyby zechciał pan podpisać… — zaczął kwestor, ale mówił już do zamykających się drzwi.
Nikt nie spytał Ksandry, który z glinianych słoni wypluł kulkę, zresztą kierunek i tak nic by im nie powiedział.
Tego samego wieczoru dwóch woźnych przeniosło do pracowni nadrektora jedyny na Uniwersytecie działający resograf[5].
Nikt jeszcze nie znalazł sposobu dołączenia dźwięku do ruchomych obrazków, ale istniał dźwięk szczególnie związany ze Świętym Gajem. Był to odgłos młotków wbijających gwoździe.
W Świętym Gaju panowało rozgorączkowanie. Nowe domy, nowe ulice, nowe… osiedla wyrastały w ciągu nocy. A w okolicach, gdzie nie w pełni wyszkoleni alchemiczni uczniowie nie opanowali jeszcze co trudniejszych etapów produkcji oktocelulozy, znikały jeszcze szybciej. Co zresztą nikogo nie interesowało. Ledwie rozwiał się dym, a już ktoś nowy wbijał gwoździe.
Święty Gaj — Holy Wood, jak go nazywali co bardziej snobistyczni mieszkańcy — rozrastał się przez podział. Wystarczało znaleźć opanowanego, niepalącego młodego człowieka, potrafiącego czytać znaki alchemiczne, ponadto korbowego, worek demonów i dużo słońca. Aha, i jeszcze kilku ludzi. Ale tych nie brakowało. Jeśli ktoś nie potrafił hodować demonów, mieszać chemikaliów ani rytmicznie kręcić korbą, zawsze mógł przytrzymywać innym konie albo obsługiwać stoliki w gospodzie i wyglądać interesująco. I mieć nadzieję. Albo, jeśli wszystko inne zawiodło, wbijać gwoździe. Wokół pradawnego wzgórza wyrastały coraz to nowe chybotliwe budynki, cienkie deski bielały już i paczyły się w bezlitosnym słońcu, a wciąż potrzebne były następne.
Ponieważ Święty Gaj wzywał. Codziennie przybywali nowi ludzie. Nie po to, by zostać stajennymi, dziewkami w tawernach czy cieślami. Przybywali, by tworzyć ruchome obrazki.
I nie mieli pojęcia dlaczego.
Gardło Sobie Podrzynam Dibbler w głębi serca dobrze wiedział, że gdzie tylko zbierze się co najmniej dwóch ludzi, zaraz zjawi się ktoś, kto spróbuje im sprzedać podejrzaną kiełbaskę w bułce.
Teraz, jako że Dibbler był zajęty, inni próbowali wypełnić tę lukę.
Jednym z nich był Nodar Borgle, Klatchianin, którego wielka, przestronna szopa mniej przypominała restaurację, a bardziej fabrykę żywieniową. Wielkie parujące wazy zajmowały jeden koniec sali. Resztę zastawiono stołami, a przy stołach siedzieli…
Victor zdumiał się.
…siedzieli ludzie, trolle, krasnoludy. I kilka gnomów. Może nawet parę elfów, najbardziej nieuchwytnej ze wszystkich ras świata Dysku. I sporo innych istot, co do których Victor miał nadzieję, że są przebranymi trollami, bo jeśli nie, wszystkich czekały poważne kłopoty. I wszyscy coś jedli, a najbardziej zdumiewał fakt, że nie jedzą siebie nawzajem.
— Bierzesz talerz, stajesz w kolejce, a potem płacisz — wyjaśniła Ginger. — To się nazywa samosłużba.
— Płacisz, zanim zjesz? A jeśli jedzenie okaże się obrzydliwe? Ginger uśmiechnęła się posępnie.
— Właśnie dlatego.
Victor wzruszył ramionami i pochylił się do krasnoluda za ladą.
— Chciałbym…
— Jest potrawka — oznajmił krasnolud.
— A jaka potrawka?
— Jest tylko jeden rodzaj. Dlatego to potrawka — burknął krasnolud. — Potrawkowa.
— Chodziło mi o to, co jest w środku — nie ustępował Victor.
— Jeśli pytasz, to nie jesteś dostatecznie głodny — wtrąciła Ginger. — Dwa razy potrawka, Fruntkin.
Victor przyglądał się wylanej na talerz szarobrunatnej mazi. Dziwne bryły, wyniesione na powierzchnię przez tajemnicze prądy konwekcyjne, kołysały się przez chwilę i tonęły. Miał nadzieję, że już na zawsze.
Borgle należał do szkoły kuchni Dibblera.
— Potrawka albo nic, mój mały. — Krasnolud uśmiechnął się złośliwie. — Pół dolara. Tanio, za pół ceny.
Victor niechętnie wręczył mu pieniądze i obejrzał się na Ginger.
— Tutaj! — zawołała, siadając przy długim stole. — Cześć, Gromostopy. Witaj, Erekcja, co słychać? To jest Vic. Nowy. Hej, Złoślak, nie zauważyłam cię.
Victor wbił się między Ginger a górskiego trolla w czymś, co wyglądało na kolczugę, ale okazało się świętogajową kolczugą, czyli chytrze splecionym sznurkiem pomalowanym na srebrno.
Ginger z ożywieniem rozmawiała z czterocalowym gnomem i krasnoludem w połówce kostiumu niedźwiedzia; Victor poczuł się trochę osamotniony.
5
Dosł. „rzeczowościopis”, czyli urządzenie do wykrywania i pomiaru zakłóceń w osnowie rzeczywistości.