Była stara w sposób, jakiego nie mierzą kalendarze znane Człowiekowi; w tej chwili miała wspomnienia i potrzeby. Pamiętała życie w innych czasach i innych wszechświatach. Potrzebowała ludzi.
Uniosła się ku gwiazdom, zmieniając kształt i wijąc się jak dym.
Na horyzoncie płonęły światła.
Lubiła światła.
Przyglądała im się przez kilka sekund, po czym — jak niewidzialna strzała — wydłużyła się w stronę miasta i pomknęła naprzód.
Lubiła też akcję…
I minęło kilka tygodni.
Przysłowie mówi, że wszystkie drogi prowadzą do Ankh-Morpork, największego z miast Dysku.
W każdym razie przysłowie mówi, że istnieje takie przysłowie, które mówi, że wszystkie drogi prowadzą do Ankh-Morpork.
To nieprawda. Wszystkie drogi prowadzą z Ankh-Morpork, ale czasami ludzie podążają nimi w niewłaściwym kierunku.
Poeci już dawno zrezygnowali z opisywania tego miasta. Teraz ci bardziej przebiegli starają się je usprawiedliwiać. Mówią, że owszem, może i jest śmierdzące, może jest zatłoczone, może faktycznie wygląda tak, jak wyglądałoby Piekło, gdyby wygasić tam wszystkie ognie i przez rok trzymać stado krów z rozstrojem żołądka, ale trzeba uczciwie przyznać, że pełne jest wszechobecnego, wibrującego, dynamicznego życia. To prawda, chociaż mówią o tym poeci. Inni, którzy nie są poetami, odpowiadają: co z tego? Materace też bywają pełne życia, a nikt nie tworzy o nich sonetów. Obywatele nienawidzą mieszkania tutaj. Kiedy muszą wyjechać w interesach, szukać przygód, czy — najczęściej — odczekać, aż upłynie termin jakichś prawnych ograniczeń, wręcz marzą o powrocie, żeby nienawidzić mieszkania tutaj jeszcze trochę. Z tyłu powozów przyczepiają naklejki z napisami: „Ankh-Morpork — rzygaj albo rzuć”. Nazywają je Wielkim Wahooni[1], od owocu.
Od czasu do czasu jakiś władca buduje wokół Ankh-Morpork mur — oficjalnie po to, by nie wpuszczać wrogów. Ale Ankh-Morpork nie obawia się wrogów. Więcej nawet; wita wrogów serdecznie, pod warunkiem że są to wrogowie zamożni[2]. Miasto przetrwało powodzie, pożary, dzikie hordy, rewolucje i smoki. Niekiedy tylko dzięki przypadkowi, to prawda, ale przetrwało. Radosny, nieodwracalnie skorumpowany duch miasta okazał się odporny na wszystko…
Aż do dzisiaj.
Bum!
Eksplozja zniszczyła okna, drzwi i większą część komina. Przy ulicy Alchemików taki wybuch nie był niczym niezwykłym. Sąsiedzi woleli nawet eksplozje, które przynajmniej łatwo jest zlokalizować i które szybko się kończą. Są o wiele lepsze od zapachów, które się sączą zewsząd i bez końca.
Eksplozje były tu naturalnym elementem krajobrazu — a raczej tego, co z niego zostało.
Ta ostatnia nieźle się udała, według opinii miejscowych koneserów. W kłębach czarnego dymu błysnęło czerwone jądro, które nie zawsze daje się zauważyć. Odłamki na wpół roztopionego muru były bardziej roztopione niż zwykle. Stanowczo, uznano, eksplozja robiła wrażenie.
Bum!
Minutę czy dwie po wybuchu jakaś postać wytoczyła się z poszarpanego otworu, gdzie kiedyś tkwiły drzwi. Nie miała włosów, a jej ubranie jeszcze się tliło.
Zataczając się dotarła do grupki gapiów podziwiających dzieło zniszczenia. Całkiem przypadkiem położyła dłoń na ramieniu sprzedawcy gorących mięsnych pasztecików i kiełbasek w bułce, znanego jako Gardło Sobie Podrzynam Dibbler. Dysponował on niemal magiczną zdolnością pojawiania się w miejscach, gdzie można coś sprzedać.
— Szukam… — oznajmiła postać z rozmarzeniem — słowa. Mam na końcu języka.
— Pypeć? — podpowiedział Gardło.
I natychmiast odzyskał handlowe zmysły.
— Po takich przeżyciach — dodał, podsuwając postaci tacę z taką ilością zutylizowanych szczątków organicznych, że była już prawie świadoma — przyda się panu gorący pasztecik…
— Nienienie… To nie pypeć. Takie coś, co się mówi, kiedy człowiek coś odkryje. Biegnie się po ulicy i krzyczy… — gorączkowo tłumaczyła osmalona postać. — Takie specjalne słowo… — dodała, marszcząc czoło pod warstwą sadzy.
Tłumek niechętnie pogodził się z faktem, że więcej wybuchów nie będzie; teraz otoczył osmalonego alchemika. Widowisko mogło się okazać równie zajmujące.
— Tak, zgadza się — oświadczył starszy mężczyzna, nabijając fajkę. — Krzyczy się „Pożar! Pożar!”. — Był wyraźnie dumny z siebie.
— To nie to…
— Albo „Ratunku!”, albo…
— Nie, on ma rację — przerwała mu kobieta z koszem ryb na głowie. — Jest takie specjalne słowo. Zagraniczne.
— Szczera prawda — potwierdził jej sąsiad. — Specjalne zagraniczne słowo dla ludzi, którzy coś odkryli. Wynalazł je jakiś zagraniczny typek w kąpieli…
— Dajcie spokój… — Pierwszy mężczyzna odpalił fajkę od tlącego się kapelusza alchemika. — Ja na przykład nie rozumiem, dlaczego obywatele tego miasta mają biegać po ulicy i wrzeszczeć po pogańsku tylko dlatego, że wzięli kąpiel. Zresztą spójrzcie na niego. On wcale nie brał kąpieli. Potrzebuje kąpieli, owszem, ale się jeszcze nie kąpał. Po co ma biegać i wrzeszczeć po pogańsku? My też mamy doskonałe słowa do wrzeszczenia.
— Na przykład jakie? — wtrącił Gardło Sobie Podrzynam. Palacz fajki zawahał się.
— No… — powiedział. — Na przykład… „Coś odkryłem”… albo… „Hurra!”…
— Nie! — znów mu przerwała handlarka rybami. — Myślałam o tym typie gdzieś spod Tsortu czy gdzie. Siedział w kąpieli i wpadł na jakiś pomysł, więc wyskoczył z wrzaskiem na ulicę.
— A co wrzeszczał?
— Nie wiem. Może „Dajcie mi ręcznik!”.
— Na pewno by wrzeszczał jak nie wiem co, gdyby spróbował czegoś takiego u nas — oświadczył wesoło Gardło. — A teraz, panie i panowie, mam tu kiełbaski w bułce, od których ślinka…
— Eureka — oznajmił człowiek pokryty sadzą.
— Co z nią? — zdziwił się Gardło.
— Nic, o to właśnie słowo mi chodziło. Eureka. — Zakłopotany uśmiech rozjaśnił czarną twarz. — To znaczy „Mam to”.
— Co takiego?
— To. A przynajmniej miałem. Oktocelulozę. Niezwykły materiał. Miałem go w ręku. Ale trzymałem za blisko ognia — westchnął alchemik tonem człowieka, który doznał wstrząsu. — To bardzo ważne. Muszę zanotować. „Nie dopuszczać do rozgrzania”. Bardzo ważne. Muszę zanotować bardzo ważny fakt.
I poczłapał z powrotem do ruin.
Gardło spoglądał za nim przez chwilę.
— Ciekawe, o co mu chodziło — mruknął. Po czym wzruszył ramionami i podniósł głos do krzyku. — Paszteciki! Gorące kiełbaski! W bułce! Świeżutkie! Świnia jeszcze nie zauważyła, że zniknęły!
Migotliwa, wirująca idea ze wzgórza przyglądała się temu z wysoka. Alchemik nie miał pojęcia, że tam jest. Wiedział tylko, że jest dzisiaj niezwykle pomysłowy. Teraz idea zauważyła umysł sprzedawcy pasztecików.
Znała takie umysły. Uwielbiała takie umysły. Umysł, który potrafi sprzedawać koszmarne paszteciki, potrafi również sprzedawać marzenia. Skoczyła.
Na dalekim wzgórzu bryza rozwiewała zimny, szary popiół. Niżej, o stóp pagórka, w zagłębieniu między dwoma kamieniami, gdzie walczył o przetrwanie karłowaty jałowiec, poruszył się wąski strumyczek piasku.
1
Rośnie tylko w niektórych częściach pogańskiego Howondalandu. Ma dwadzieścia stóp długości, pokrywają go kolce barwy woskowiny usznej i pachnie jak mrówko-jad, który zjadł bardzo nieświeżą mrówkę.
2
Słynne wydawnictwo Gildii Kupców, Witajcie w Ankh-Morpork, Grodzie Tysiąca Niespodzianek, zawiera cały rozdział zatytułowany Jesteś więc barbarzyńskim najeźdźcą?, gdzie zamieszczono informacje o nocnym życiu miasta, niezwykłych okazjach na bazarze i — pod nagłówkiem „Gdzie pomaszerować” — listę restauracji serwujących przyzwoite kobyle mleko i pudding z jaka. Wielu wandali w szpiczastych hełmach powróciło do swych lodowatych jurt, nie całkiem rozumiejąc, dlaczego wydają się biedniejsi niż poprzednio i w jaki sposób stali się właścicielami marnie utkanego dywanu, litra wina nie nadającego się do picia i wypchanego fioletowego osła w słomkowym kapeluszu.