Troll skinął mu głową i wykrzywił się, wskazując swój talerz.
— Oni nazywają to pumeksem — powiedział. — Nie chce im się nawet odłupać lawy. A smaku piasku w ogóle się nie czuje. Victor przyjrzał się zawartości talerza.
— Nie wiedziałem, że trolle jedzą kamienie — oświadczył, zanim zdążył się powstrzymać.
— Dlaczego nie?
— Przecież jesteście zbudowani z kamienia…
— No tak. A ty jesteś z mięsa i co jesz? Victor zerknął na własny talerz.
— Dobre pytanie — przyznał.
— Vic robi migawkę dla Silverfisha — powiedziała głośno Ginger. — Zdaje się, że planują trójszpulowca.
Rozległy się zaciekawione pomruki.
Victor starannie odsunął na brzeg talerza coś żółtego i roztrzęsionego.
— Powiedzcie — zaczął niepewnie. — Kiedy graliście, czy ktoś miał… może słyszał, tak jakby… czuł, że jest… — Zawahał się. Wszyscy na niego patrzyli. — Znaczy, czy wydawało się wam, że coś gra poprzez was? Nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. Jedzący odprężyli się.
— To Święty Gaj — odparł troll. — Działa na ciebie. Cała ta kreatywność aż chlupie.
— Miał bardzo silny atak — wtrąciła Ginger.
— Takie rzeczy zdarzają się bez przerwy — stwierdził zadumany krasnolud. — Jak to w Świętym Gaju. W zeszłym tygodniu z chłopakami pracowaliśmy przy Opowieściach krasnoludów i nagle wszyscy zaczęliśmy śpiewać. Bez powodu. Jakby ta piosenka sama wskoczyła nam do głów, wszystkim naraz. I co na to powiecie?
— Jaka piosenka? — spytała Ginger.
— Nie mam pojęcia. Nazwaliśmy ją „Piosenką hejho”. Bo taka była. Hejho, hejho. Hejho, hejho, hejho!
— Dla mnie brzmi jak wszystkie inne krasnoludzkie piosenki — huknął troll.
Było już po drugiej, kiedy wrócili na miejsce kręcenia ruchomych obrazków. Korbowy zdjął tylną ścianę obrazkowego pudła i małą szufelką skrobał denko. Dibbler, z chustką narzuconą na twarz, spał na swoim płóciennym krześle. Za to Silverfish był całkiem przytomny.
— Gdzieście poszli?! — krzyknął.
— Byłem głodny — odpowiedział Victor.
— I zostaniesz już głodny, mój chłopcze, ponieważ… Dibbler uniósł róg chustki.
— Zacznijmy — powiedział.
— Nie możemy pozwolić, żeby grający dyktowali nam…
— Skończ migawkę, a dopiero potem ich wyrzuć.
— Słusznie. — Silverfish pogroził Victorowi palcem. — W tym mieście nigdy już nie będziesz pracował.
Jakoś przeżyli to popołudnie. Dibbler kazał sprowadzić konia i klął na korbowego, bo obrazkowego pudła wciąż nie dało się przesuwać — demony narzekały. W końcu ustawili konia przodem przed pudłem, a Victor podskakiwał w siodle. Jak stwierdził Dibbler, na ruchome obrazki to wystarczy.
Później Silverfish niechętnie wypłacił im po dwa dolary i zwolnił.
— Powie innym alchemikom — mruknęła zniechęcona Ginger. — Trzymają się razem jak posklejani.
— Zauważyłem, że dostajemy tylko po dwa dolary, a trolle po trzy — odparł Victor. — Dlaczego?
— Ponieważ nie ma tak wielu trolli, które chcą robić ruchome obrazki. Dobry korbowy może zarobić sześć, nawet siedem dolarów dziennie. — Spojrzała na niego gniewnie. — Radziłam tu sobie. Nic szczególnego, ale można było wytrzymać. Miałam dużo pracy. Ludzie twierdzili, że można na mnie polegać. Robiłam karierę…
— Nie można zrobić kariery w Świętym Gaju — stwierdził Victor. — To jak budować dom na bagnie. Nic tu nie jest prawdziwe.
— Podobało mi się! A ty wszystko popsułeś! Pewnie będę musiała wrócić do wioski, o której nawet nie słyszałeś! Do dojenia krów! Dziękuję ci bardzo! Ile razy spojrzę na krowi tyłek, pomyślę o tobie.
Wściekła, pomaszerowała w stronę miasta. Victor został sam z trollami. Po chwili Skallin chrząknął z zakłopotaniem.
— Masz się gdzie zatrzymać? — zapytał.
— Raczej nie — odparł niechętnie Victor.
— Nigdy nie ma dość miejsc, żeby się zatrzymać — stwierdził filozoficznie Morry.
— Prześpię się na plaży. W końcu jest dość ciepło. I naprawdę przyda mi się odpoczynek. Dobranoc.
Odszedł w stronę brzegu.
Słońce zachodziło, a wiatr od morza trochę ostudził upał. Wokół mrocznej bryły wzgórza zapalały się światła Świętego Gaju. Święty Gaj wypoczywał tylko po ciemku. Kiedy surowcem jest światło słońca, nie można go marnować.
Na plaży było całkiem przyjemnie. Nikt tu specjalnie nie zaglądał. Drewno wyrzucone przez fale, popękane i pokryte solą, nie nadawało się na budowę. Leżało długą białą linią wzdłuż linii przyboju.
Victor zebrał dość, żeby rozpalić ognisko. Potem położył się i patrzył na fale.
Ze szczytu pobliskiej wydmy, ukryty za kępką trawy, obserwował go uważnie Gaspode, Cudowny Pies.
Minęły dwie godziny od północy.
To coś schwytało ich teraz i sączyło się radośnie ze wzgórza, wlewało swój blask do świata…
Holy Wood śniło…
Śniło dla wszystkich.
W gorącej, dusznej ciemności drewnianej szopy Ginger Withel śniła o czerwonych dywanach i wiwatujących tłumach. I kracie. We śnie ciągle wracała do tej kraty w bruku, gdzie podmuch ciepłego powietrza unosił jej sukienkę…
W niewiele chłodniejszej ciemności minimalnie droższej szopy Silverfish, twórca ruchomych obrazków, śnił o wiwatujących tłumach i kimś wręczającym mu nagrodę za najlepszy ruchomy obrazek, jaki kiedykolwiek powstał. Była to solidna, duża statua.
Między wydmami Skallin i Morry drzemali niespokojnie, gdyż trolle są z natury stworzeniami nocnymi i spanie po ciemku naruszało instynkty dawnych epok. Śnili o górach.
Na plaży, pod gwiazdami, Victor śnił o stukocie kopyt, powiewającej pelerynie, pirackich statkach, walce na miecze, kandelabrach…
Na pobliskiej wydmie Gaspode, Cudowny Pies, spał z jednym okiem otwartym i śnił o wilkach.
Ale Gardło Sobie Podrzynam Dibbler nie śnił o niczym, ponieważ nie spał.
Pędził konno do Ankh-Morpork i chociaż wolał sprzedawać konie, niż ich dosiadać, nie miał wyjścia.
Burze, które tak starannie omijały Święty Gaj, nie przejmowały się Ankh-Morpork, więc deszcz lał z nieba strumieniami. Nie zakłócało to nocnego życia miasta — czyniło je tylko bardziej wilgotnym.
Nie istnieje coś, czego w Ankh-Morpork nie można kupić, nawet w środku nocy. Dibbler miał sporo do kupienia. Musiał zamówić plakaty. Potrzebował wielu rzeczy. Większość z nich wiązała się z pomysłami, które musiał wymyślić podczas długiej jazdy, a teraz musiał bardzo dokładnie wytłumaczyć innym. I to wytłumaczyć szybko.
Deszcz był już wodną kurtyną, kiedy Dibbler chwiejnie wkroczył w szarość przedświtu. Woda przelewała się w rynnach. Paskudne rzygacze z dachów rzygały wprawnie na przechodniów, chociaż — jako że była już piąta rano — tłumy trochę się przerzedziły.
Gardło głęboko wciągnął do płuc miejskie powietrze. Prawdziwe powietrze. Trzeba by daleko szukać, żeby znaleźć powietrze prawdziwsze niż w Ankh-Morpork. Oddychając nim, czuło się, że inni od tysięcy lat robili to samo.
Po raz pierwszy od wielu dni myślał klarownie. To w Świętym Gaju było dziwne: kiedy człowiek tam tkwił, wszystko wydawało się naturalne, jakby na tym właśnie polegało życie. Ale kiedy wyjechał i spojrzał za siebie, wszystko przypominało błyszczącą mydlaną bańkę. Całkiem jakby — przebywając w Świętym Gaju — było się całkiem inną osobą.