Выбрать главу

Co tam; Święty Gaj to Święty Gaj, Ankh to Ankh, a Ankh było solidne i odporne — zdaniem Gardła — na wszelkie świętogajowe cudowności.

Człapał przez kałuże i słuchał deszczu.

Po chwili zauważył — pierwszy raz w życiu — że deszcz ma rytm.

Zabawne. Można całe życie przeżyć w mieście, ale trzeba wyjechać i wrócić, żeby zauważyć, że deszcz kapiący z rynien ma własny rytm: DAMdi-dadam-dudam damdi-DADAM-DADAM…

Sierżant Colon i kapral Nobbes z Nocnej Straży przyjaźnie dzielili się skrętem pod bramą; robili to, z czym Nocna Straż radzi sobie najlepiej — pilnowali, żeby było im sucho i ciepło, i trzymali się jak najdalej od możliwych kłopotów.

Tylko oni byli świadkami, jak zwariowany przechodzień tupie po mokrej ulicy, kręci piruety w kałużach, łapie rynnę i trzymając się jej skręca za róg, po czym znika, wesoło stukając obcasami.

Sierżant Colon oddał koledze wilgotny niedopałek.

— Czy to był Gardło Dibbler? — upewnił się po chwili.

— Tak — potwierdził Nobby.

— Wyglądał na zadowolonego.

— Moim zdaniem stracił rozum. Co go napadło z taką deszczową piosenką?

* * *

Whumm… whumm…

Nadrektor, który uzupełniał swoją księgę hodowli smoków i rozkoszował się drinkiem przy kominku, podniósł głowę. …whumm… whumm… whumm…

— Na bogów! — mruknął i podszedł do wielkiego dzbana. Aparat kołysał się z boku na bok, jakby cały budynek dygotał. Nadrektor przyglądał się zafascynowany. …whumm… whummwhummwhummWHUMM. Dzban znieruchomiał i ucichł.

— Dziwne — stwierdził Silverfish. — Dziwne jak diabli.

Plib.

Po drugiej stronie pokoju rozpadła się jego karafka z brandy.

Ridcully Bury nabrał tchu.

— Kwestooor!

* * *

Victora obudziły nioski ty. Było już ciepło. Zapowiadał się kolejny piękny dzień.

Wszedł do wody, żeby się umyć i otrzeźwić.

Pomyślmy… Wciąż miał wczorajsze dwa dolary i garść pensów. Mógł sobie pozwolić, żeby jeszcze trochę tu zostać, zwłaszcza jeśli będzie spał na plaży. A potrawka u Borgle’a, mimo że tylko z nazwy jedzenie, była tania — chociaż, kiedy się nad tym zastanowić, bywanie tam może go narazić na kłopotliwe spotkania z Ginger.

Zrobił jeszcze krok i zapadł się pod wodę.

Nigdy jeszcze nie pływał w morzu. Wynurzył się, na wpół utopiony, wściekle młócąc rękami wodę. Brzeg leżał o kilka sążni od niego.

Uspokoił się, zaczekał, aż odzyska oddech, i popłynął spokojnym kraulem poza pas przyboju. Woda była krystalicznie czysta. Widział dno, opadające stromo w… odetchnął głęboko… w mglisty błękit, gdzie poza ławicami ryb niewyraźnie dostrzegał kontury rozrzuconych po piasku jasnych, prostokątnych kamieni.

Spróbował zanurkować; schodził coraz głębiej, aż w uszach zaczęło mu dudnić. Największy homar, jakiego w życiu widział, pomachał na niego czułkami ze skalnej iglicy, trzasnął szczypcami i zniknął w głębinie.

Victor wynurzył się zasapany i popłynął do brzegu.

No cóż, jeśli nie wyjdzie mu w ruchomych obrazkach, z pewnością utrzyma się tu jako rybak.

Może też zbierać drewno na plaży. Tutaj, przy wydmach, jest go dosyć, żeby paleniska w Ankh-Morpork zaopatrzyć na całe lata.

Nikt w Świętym Gaju nie pomyśli nawet o paleniu ognia, chyba że do gotowania albo dla towarzystwa.

Zresztą ktoś chyba się tym zajmował. Brnąc po płyciźnie, Victor zauważył, że kawałek dalej drewno na piasku ułożono nie przypadkowo, ale świadomie, w równe stosy. A jeszcze dalej ktoś ustawił z kamieni prymitywne palenisko.

Zasypał je piasek. Być może, ktoś mieszkał na tej plaży, czekając na swą wielką szansę w ruchomych obrazkach. Kiedy się lepiej przyjrzeć, drewno za przysypanymi kamieniami też wyglądało na specjalnie tu ściągnięte. Patrząc od strony morza, można by sobie wyobrazić, że kilka belek oparto o siebie, by tworzyły łuk bramy.

Może nadal ktoś tam był. Może miał coś do picia.

Rzeczywiście, był. Ale woda od miesięcy nie była mu potrzebna.

* * *

O ósmej rano głośne pukanie zbudziło Bezama Plantera, właściciela Odium, jednej z wyrastających w Ankh-Morpork jak grzyby piwnic ruchomych obrazków. Miał ciężką noc. Mieszkańcy Ankh-Morpork lubili nowości. Problem polegał na tym, że nie lubili ich zbyt długo. Odium miało znakomity dochód w pierwszym tygodniu, wychodziło na swoje w drugim, a teraz konało. Wczoraj na nocnym pokazie zjawili się tylko głuchy krasnolud i orangutan, który przyniósł własne fistaszki. Bezam liczył na zysk ze sprzedaży fistaszków i pukanych ziaren, więc teraz nie był w najlepszym humorze. Otworzył drzwi i wyjrzał sennie.

— Zamknięte do drugiej — oznajmił. — Do popołudniówki. Proszę przyjść później. Są wolne miejsca po obu stronach.

Zatrzasnął drzwi. Odbiły się od buta Gardła Dibblera i uderzyły Bezama w nos.

— Przychodzę w sprawie specjalnego pokazu Myecza namyętności — poinformował Gardło.

— Specjalnego pokazu? Jakiego specjalnego pokazu?

— Specjalnego pokazu, o którym zamierzam ci powiedzieć.

— Nie pokazujemy żadnych specjalnie namiętnych mieczy. Pokazujemy Emocjonujące…

— Pan Dibbler mówi, że pokazujecie Myecz namyętności — zahuczał jakiś głos.

Gardło oparł się o futrynę. Za nim stał kamienny blok, który wyglądał, jakby ktoś przez trzydzieści lat rzucał w niego żelaznymi kulami.

Zgiął się w połowie i schylił do Bezama.

Bezam poznał Detrytusa. Wszyscy poznawali Detrytusa. Nie należał do trolli, których się zapomina.

— Nawet nie słyszałem o… — zaczął Bezam.

Gardło wyciągnął spod płaszcza dużą puszkę.

— A tu są plakaty — dodał, wyjmując gruby biały wałek.

— Pan Dibbler pozwolił mi zawiesić parę na murach — pochwalił się Detrytus.

Bezam rozwinął plakat. Wydrukowano go w kolorach, od których szczypały oczy. Przedstawiał coś, co mogło być Ginger w opiętej za małej bluzce, i Victora, który przerzucał ją przez ramię, drugą ręką walcząc ze stadem potworów. W tle wybuchały wulkany, smoki śmigały po niebie i płonęły miasta.

— „Ruchomy obrazek, którego nie zdołali zakazać!” — czytał powoli Bezam. — „Porywayąca Przygoda wśród Rozpalonego Brzasku Nowego Kontinentu! Męczyzna i Kobieta w Oszalałym Ścięcie! GWIZDY **Delores DeSyn** jako Kobieta i **Victor Maraschino** jako Cohen Barbarzyńca!! SENSACYA! PRZYGODA!! SŁONIE!!! Już wkrótce we wszystkich piwnicach!!!!”.

Przeczytał jeszcze raz.

— Dlaczego ta Delores DeSyn ma gwizdać? — zapytał.

— To znaczy „gwiazdy” — wyjaśnił Gardło. — Dlatego daliśmy gwiazdki przy ich nazwiskach. Widzisz? — Pochylił głowę i zniżył głos do przenikliwego szeptu. — Podobno jest córką klatchiańskiego pirata i jego dzikiej, zuchwałej branki. A on to syn… syn… zbuntowanego maga i lekkomyślnej cygańskiej tancerki flamenco.

— A niech mnie…

Na Bezamie zrobiło to wrażenie. Dibbler w myślach poklepał się z uznaniem po plecach. Na sobie też zrobił wrażenie.

— Uważam, że powinieneś zacząć pokaz za jakąś godzinę — uznał.

— Tak wcześnie rano?

Migawka, jaką Bezam dostał na dzisiaj, nosiła tytuł Emocjonujące studium garncarstwa, co go niepokoiło. Myecz był chyba lepszą propozycją.