— Tak — potwierdził Dibbler. — Ponieważ mnóstwo ludzi będzie chciało to obejrzeć.
— Nic o tym nie wiem. Ostatnio piwnice ruchomych obrazków padają.
— Ten obrazek będą chcieli oglądać. Zaufaj mi. Czy kiedykolwiek cię okłamałem?
Bezam podrapał się po głowie.
— Właściwie… W zeszłym miesiącu sprzedałeś mi kiełbaskę w bułce i mówiłeś…
— Mówiłem retorycznie — zastrzegł się Gardło.
— Właśnie — dodał Detrytus. Bezam zrezygnował.
— Aha. No tak… Na retorycznym to się nie znam.
— Otóż to. — Dibbler uśmiechnął się niczym drapieżna dynia. — Otwórz tylko, a potem możesz siedzieć i zbierać pieniądze grabiami.
— No dobrze — zgodził się niezbyt pewnie Bezam. Gardło przyjaźnie objął go ramieniem.
— A teraz — rzekł — porozmawiajmy o procentach.
— Co to są procenty?
— Zapal cygaro — zaproponował mu Gardło.
Victor szedł powoli bezimienną główną ulicą Świętego Gaju. Pod paznokciami miał piasek.
Nie był pewien, czy postąpił właściwie. Ten człowiek był chyba zbieraczem śmieci na plaży; pewnego dnia zwyczajnie zasnął i już się nie obudził, chociaż poplamiony czerwono-złoty płaszcz nie był typowym ubiorem plażowych zbieraczy. Trudno określić, od jak dawna już nie żył. Suche, słone powietrze zakonserwowało zwłoki; wyglądał pewnie dokładnie tak jak za życia — to znaczy jak martwy.
Sądząc po wyglądzie jego chaty, znalazł na plaży dziwne rzeczy. Victor pomyślał, że powinien kogoś o tym zawiadomić, ale prawdopodobnie w Świętym Gaju nikogo by to nie zainteresowało. Przypuszczalnie tylko jeden człowiek na świecie był ciekaw, czy starzec żyje, czy umarł. A on dowiedział się pierwszy.
Victor pochował ciało w piasku, po lądowej stronie chaty.
Przed sobą zobaczył szopę Borgle’a. Postanowił, że zaryzykuje tam śniadanie. Zresztą musiał gdzieś usiąść i przeczytać książkę.
Nie należała do przedmiotów, które zazwyczaj znajduje się na plaży, w drewnianej chacie, w zaciśniętych palcach martwego człowieka.
Na okładce były słowa Xięga fylmu.
Na pierwszej stronie równym, okrągłym pismem kogoś, komu pisanie przychodzi z trudem, nakreślono kolejne słowa: „Oto Kronka Stażnkow ParaGóry, skoppiowana przez mnie, Deccana, Ponieważ że Ta Stara zaczęła sieni Rozpadać”.
Ostrożnie przewracał sztywne stronice. Zapełniały je niemal identyczne wpisy. Nie datowane, ale daty nie miały właściwie znaczenia, gdyż jeden dzień nie różnił się od drugiego.
Wstałłem. Byłem w tualecie. Rozpaliłem ogień, ogłosiłem Seans Popołudniowy. Przerwałem post. Zebrałem drewno. Rozpaiiłem ogień. Szukałem pożywwienia na pagórku. Odśpiewałem Seans Wieczerny. Kolacja. Powiedziałem modlitwę Nocnego Seansu. Poszłem do tulety. Łóżko.
Wstałłem. Puszłem do tualefy Rozpaliłem ogień, powiedziałem Seans Popołudniowy. Przerwałem post. Crullet, rybak z Zatoczki Jowser zostawił 2 duże morskie okunie. Zbierałem drwo. Zapowiedziałem Wieczorny Seans, rozpaliłem ogień. Sprzątanie. Kolacja, Zaśpiewałem Nocny Seans. Łóżko. Wstałłem w północ, poszłem do tułeaty, sprawdziłłem ogień, ale nie miał poczeby drwa.
Kątem oka zauważył kelnerkę.
— Poproszę jajko na miękko — powiedział.
— Jest potrawka. Z ryby.
Spojrzał w rozpłomienione oczy Ginger.
— Nie wiedziałem, że jesteś kelnerką… Demonstracyjnie przetarła miseczkę z solą.
— Do wczoraj też nie wiedziałam — odparła. — Ale dziewczyna, która normalnie pracuje u Borgle’a na rannej zmianie, dostała szansę w nowym ruchomym obrazku, który kręcą Unitarni Alchemicy. Miałam szczęście, co? — Wzruszyła ramionami. — A jeśli naprawdę szczęście mi sprzyja, to kto wie? Mogę dostać też zmianę popołudniową.
— Słuchaj, naprawdę nie chciałem…
— Jest tylko potrawka. Bierzesz albo zostawiasz. Trzech klientów dziś rano zrobiło jedno i drugie.
— Wezmę. Posłuchaj, nie uwierzysz, ale znalazłem na plaży tę książkę. W ręku…
— Nie wolno mi rozmawiać z klientami. Może to nie jest najlepsza posada w mieście, ale nie chcę przez ciebie jej stracić — burknęła Ginger. — Potrawka rybna, tak?
— Och… Tak. Przepraszam.
Przerzucił kolejne strony. Przed Deccanem zapisywał je Tento, który także trzy razy dziennie wznosił modły, także czasem dostawał ryby i także chodził do toalety, ale albo nie był w tym tak gorliwy jak Deccan, albo nie zawsze uważał, że warto ten fakt odnotowywać. Przed nim modlił się ktoś o imieniu Meggelin. Długi łańcuch ludzi żył na tej plaży, a jeszcze dawniej była ich cała grupa. Dalej notatki sprawiały wrażenie bardziej oficjalnych. Trudno powiedzieć. Wyglądały jak zapisane szyfrem: równe linie złożonych obrazków…
Ze stukiem wylądowała przed nim miska pierwotnej zupy.
— Słuchaj — odezwał się. — O której kończysz…
— Nigdy — oznajmiła Ginger.
— Myślałem, że może wiesz, gdzie…
— Nie.
Spojrzał na mulistą powierzchnię. Borgle wyznawał zasadę, że jeśli można coś znaleźć w wodzie, jest to ryba. W cieczy pływało coś fioletowego, co miało przynajmniej dziesięć nóg.
Victor zjadł potrawkę mimo wszystko. Kosztowała trzydzieści pensów.
Ginger krzątała się za ladą, odwrócona do niego plecami na modłę latarni morskiej: jakkolwiek usiłował zwrócić na siebie jej uwagę, wciąż widział tylko plecy, choć miał wrażenie, że wcale się nie porusza. W końcu wyszedł poszukać jakiejś pracy.
Victor nigdy w życiu nie pracował. Według jego opinii, posady to wypadki, jakie spotykają innych.
Bezam Plan ter poprawił żonie zawieszoną na szyi tacę.
— W porządku — uznał. — Masz wszystko?
— Pukane ziarna trochę zmiękły — poskarżyła się. — I nie ma sposobu, żeby kiełbaski były gorące.
— Będzie ciemno, skarbie. Nikt nie zauważy.
Pociągnął za pasek i odstąpił.
— No dobrze — stwierdził, — Wiesz, co robić. W połowie przerwę puszczanie ruchomego obrazka i pokażę planszę „Macie ochotę na chłodny, odświeżający napój i trochę pukanych ziaren?”, a ty wtedy wejdziesz tamtymi drzwiami i przespacerujesz się przejściem.
— Możesz przy okazji wspomnieć o chłodnych, odświeżających kiełbaskach — zauważyła pani Planter.
— I chyba nie powinnaś używać pochodni, żeby wskazywać ludziom ich miejsca — dodał Bezam. — Za często coś się przypala.
— Inaczej nic nie widzę po ciemku.
— Tak, ale wczoraj musiałem oddać krasnoludowi pieniądze. Są strasznie drażliwi na punkcie swoich bród. Wiesz co, skarbie? Dam ci salamandrę w klatce. Od świtu leżą na dachu, więc powinny już być gotowe.
Były. Drzemały w swoich klatkach, z ciałami wibrującymi lekko od absorbowanego światła. Bezam wybrał sześć najbardziej dojrzałych, zszedł do pokoju projekcyjnego i wcisnął je do wyświetlającego pudła. Błonę od Gardła nawinął na szpulę i spojrzał w ciemność.
No trudno. Trzeba wyjrzeć, czy ktoś czeka przed drzwiami.
Ziewając poczłapał do wejścia.
Wyciągnął rękę, odsunął rygiel. Otworzył drzwi na oścież.
— Dobrze, dobrze — wymamrotał. — Już zaczynamy… Obudził się w pokoju projekcyjnym. Pani Planter wachlowała go swoim fartuchem.