Выбрать главу

— Co się stało? — wyszeptał, próbując wypchnąć z pamięci wspomnienie depczących go stóp.

— Mamy pełną salę — odparła. — A przed piwnicą ciągle stoi kolejka! Na całą ulicę! To przez te ohydne plakaty. Bezam powstał — chwiejnie, ale stanowczo.

— Zamknij się, kobieto, idź do kuchni i puknij jeszcze trochę ziaren — polecił. — A potem wróć tutaj. Pomożesz mi przemalować napisy. Jeśli stoją w kolejce do miejsc po pięć pensów, będą też stać po dziesiątce.

Podwinął rękawy i chwycił korbę.

W pierwszym rzędzie siedział bibliotekarz z torbą fistaszków na kolanach. Po kilku minutach przestał gryźć, z otwartymi ustami patrzył i patrzył na migotliwe obrazki.

* * *

— Przytrzymać konia, proszę pana? Proszę pani?

— Nie!

Do południa Victor zarobił dwupensówkę. Nie dlatego że ludzie nie mieli koni do trzymania, ale jakoś nie chcieli, żeby on je trzymał.

W końcu zgarbiony człowieczek, stojący trochę dalej, podszedł do niego, ciągnąc za sobą cztery konie. Victor obserwował go od kilku godzin, zdumiony, że ktokolwiek rzuca pomarszczonemu homunkulusowi miły uśmiech, a co dopiero lejce. A jednak jego interes kwitł, podczas gdy szerokie bary, przystojny profil i uczciwy, szczery uśmiech Victora okazywały się niepokonanymi przeszkodami w karierze trzymacza koni.

— Jesteś tu nowy, co? — odezwał się człowieczek.

— Tak — przyznał Victor.

— Aha. Od razu zgadłem. Czekasz na wielką szansę w migawkach, co? — Uśmiechnął się przyjaźnie.

— Nie. Właściwie to już miałem wielką szansę.

— Więc co tu robisz? Victor wzruszył ramionami.

— Zmarnowałem ją.

— Ach, tak… Tak, psze pana, dziękuję uniżenie, niech bogowie mają pana w opiece, natychmiast, psze pana! — zawołał człowieczek, odbierając kolejną uzdę.

— Nie potrzebujesz przypadkiem asystenta? — zapytał smętnie Victor.

* * *

Bezam Plan ter wpatrywał się w stos monet na stole. Gardło Dibbler przesunął dłonie i stos stał się nieco mniejszy, ale wciąż pozostał największym stosem monet, jaki Bezam Plan ter w życiu widział — to znaczy na jawie.

— I ciągle go wyświetlamy, co kwadrans — szepnął. — Musiałem nająć chłopaka, żeby kręcił korbą. Nie wiem, co zrobię z takimi pieniędzmi…

Gardło poklepał go po ramieniu.

— Kup większy lokal — poradził.

— Myślałem już o tym — wyznał Bezam. — Tak. Coś z takimi eleganckimi kolumnami od frontu. Moja córka Calliope ładnie gra na organach; mogłaby akompaniować. I powinno tam być dużo złotej farby i takich skręconych kawałków…

Oczy mu się zaszkliły.

Idea znalazła kolejny umysł.

Sny Holy Woodu…

…i niech to będzie pałac, tak jak legendarny Rhoxie z Klatchu, albo najwspanialsza ze wszystkich świątyń, z niewolnicami sprzedającymi pukane ziarna i fistaszki, a Bezam Planter będzie chodził z miną właściciela, w czerwonym aksamitnym kubraku ze złotą lamówką…

— Tak? — szepnął. Pot wystąpił mu na czoło.

— Mówiłem, że wyjeżdżam — powtórzył Gardło. — Trzeba być w ruchu przy ruchomych obrazkach. Sam wiesz.

— Pani Planter uważa, że powinniście robić więcej obrazków z tym młodym człowiekiem — oświadczył Bezam. — Całe miasto mówi tylko o nim. Powiedziała, że kilka dam zemdlało, kiedy rzucił im to płomienne spojrzenie. Obejrzała film pięć razy… — W jego głosie zabrzmiała nagle podejrzliwość. — I ta dziewczyna! Niech mnie…

— Nie martwcie się — odparł swobodnie Dibbler. — Mam z nimi koń…

Zwątpienie przemknęło mu po twarzy.

— Do zobaczenia — rzucił krótko i wybiegł na ulicę.

Bezam został sam. Rozejrzał się po zasłoniętych pajęczynami ścianach Odium, a rozgorączkowana wyobraźnia malowała już w mrocznych kątach donice z palmami, złote liście i tłuste cherubiny. Łupinki fistaszków i pukane ziarna chrzęściły mu pod nogami. Trzeba tu sprzątnąć przed następnym pokazem, pomyślał. Ten małpiszon pewnie znów będzie pierwszy w kolejce.

Nagle jego wzrok padł na plakat Myecza namyętności. Właściwie to dziwne. Nie było tam żadnych słoni ani wulkanów, a potwory to trolle z poprzyczepianymi różnymi kawałkami, ale na zbliżeniu… tak… wszyscy mężczyźni westchnęli, a potem wszystkie kobiety westchnęły… Prawdziwa magia.

Uśmiechnął się do portretów Victora i Ginger.

Ciekawe, co ta para w tej chwili robi. Pewnie wyjadają kawior ze złotych półmisków i wypoczywają, po kolana w aksamitnych poduszkach. Mógł się założyć…

* * *

— W tym fachu nie podnoś głowy wyżej kolan, chłopcze — poradził trzymacz koni.

— Obawiam się, że niezbyt mi wychodzi to trzymanie — przyznał Victor.

— Bo to trudny fach. Trzeba się nauczyć odpowiedniej, lekceważącej, ale nie bezczelnej, wesołej gadki trzymacza koni. Widzisz, ludzie spodziewają się nie tylko tego, że potrzymasz im konie. Chcą, żeby trzymanie konia było przeżyciem.

— Naprawdę?

— Chcą zabawnego spotkania i dowcipnego pożegnania — tłumaczył człowieczek. — Nie wystarczy łapać za uzdy. Victor zaczynał rozumieć.

— To przedstawienie — stwierdził.

Trzymacz koni przejechał palcem po nosie w kształcie truskawki.

— Otóż to! — zawołał.

* * *

W Świętym Gaju płonęły żagwie. Victor przeciskał się przez tłum na głównej ulicy. Każdy bar, każda tawerna, każdy sklep szeroko otwierał drzwi. Między nimi falowało i przelewało się morze ludzi. Victor spróbował podskakiwać, żeby zobaczyć poszczególne twarze.

Był samotny, zagubiony i głodny. Potrzebował kogoś, z kim mógłby porozmawiać — i nie mógł jej znaleźć.

— Victor!

Odwrócił się. Skallin pędził ku niemu niczym lawina.

— Victor! Mój przyjaciel! — Pięść wielkości i twardości kamienia węgielnego przyjaźnie klepnęła go w ramię.

— Witaj — powiedział słabym głosem Victor. — Tego… Co słychać, Skallin?

— Świetnie! Świetnie! Jutro kręcimy Klątwę Dolyny Trolli.

— Gratuluję.

— Jesteś moim szczęśliwym człowiekiem — huknął Skallin. — Skallin! Co za imię! Chodźmy się napić!

Victor zgodził się. Właściwie nie miał wyboru, gdyż Skallin złapał go za ramię i niczym lodołamacz sunąc przez tłum, na wpół go prowadził, na wpół ciągnął do najbliższych drzwi.

Niebieski blask rozjaśniał szyld. Większość Morporkian umie czytać po trollowemu; nie jest to trudny język. Ostre runy oznaczały Błękitny Lias.

Był to bar trolli.

Przydymiony blask palenisk za kamienną ladą stanowił jedyne oświetlenie. Ukazywał trzech trolli grających… na czymś perkusyjnym, ale Victor nie bardzo mógł to rozpoznać. Poziom hałasu sięgnął granicy, poza którą dźwięk jest solidną ścianą energii; wprawiał w wibracje jego gałki oczne. Dym przesłaniał strop.

— Co ci wziąć? — huknął Skallin.

— Nie muszę pić roztopionej lawy, prawda? — zająknął się Victor. Musiał się jąkać na całe gardło, żeby Skallin usłyszał.

— Mamy każde rodzaje ludzkich drinków — krzyknęła samica trolla za barem. Musiała być samicą. Bez wątpienia. Wyglądała trochę jak posągi, którymi ludzie jaskiniowi przedstawiali boginię płodności tysiące lat temu; ale przede wszystkim wyglądała jak pagórek. — My tu bardzo światowcy.