Gaspode poprowadził go z zaułka i dalej, przez ponure pustkowie karłowatych krzewów i skąpej, pożółkłej trawy, już poza miastem.
— W tym miejscu dzieje się coś niedofrego — mruczał.
— Jest inne — zaprotestował Victor. — Dlaczego od razu niedobre?
Gaspode spojrzał na niego, jakby miał ochotę splunąć.
— Weźmy na przykład mnie — mówił dalej, nie zwracając uwagi na słowa Victora. — Pies. Przez całe życie nie marzyłem o niczym, prócz gonienia różnych rzeczy. I seksu, ma się rozumieć. A tu nagle przychodzą do mnie sny. W kolorze. Przeraziły mnie śmiertelnie. Nigdy jeszcze nie widziałem kolorów, rozumiesz? Psy widzą na czarno-fiało; pewnie to wiesz, skoro jesteś taki oczytany. Czerwony naprawdę mną wstrząsnął, mówię ci. Przez całe życie wierzysz, że twój ofiad jest fiały jak kość, z różnymi odcieniami szarości, aż nagle się okazuje, że przez lata jadałeś te potworne, czerwone i fioletowe ochłapy.
— Jakie sny? — zapytał Victor.
— To dość krępujące. W jednym na przykład jest taki most, co go porwała rzeka, a ja muszę fiec i wyszczekać ostrzeżenie. Alfo inny, kiedy w jakimś domu wyfucha pożar, a ja wyciągam dzieciaki. I jeszcze, kiedy inne dzieciaki gufią się w jaskiniach, a ja je znajduję i doprowadzam ratowników… A przecież nie cierpię dzieciaków. Rozumiesz, mam już siedem lat, stwardnienie podeszew, łupież i pchły jak nie wiem co. Nie muszę zostawać fohaterem, jak tylko zasnę.
— Niech to… Życie jest ciekawe — stwierdził Victor. — Kiedy ogląda sieje z perspektywy kogoś innego.
Gaspode zerknął na niego zaropiałym żółtym okiem.
— Ehm… Dokąd właściwie idziemy? — spytał Victor.
— Spotkać się z paroma osofami ze Świętego Gaju. Fo tu naprawdę dzieje się coś dziwnego.
— Na wzgórze? Nie wiedziałem, że tam mieszkają jacyś ludzie.
— To nie są ludzie — odparł Gaspode.
Małe ognisko płonęło na zboczu wzgórza Świętego Gaju. Victor rozpalił je, bo… no, bo dodawało otuchy. Bo takie rzeczy robią ludzie. Koniecznie musiał sobie przypominać, że jest człowiekiem, i to prawdopodobnie nie obłąkanym.
Nie o to chodzi, że rozmawiał z psem. Ludzie często rozmawiają z psami. Każdy może rozmawiać z kotem. A nawet z królikiem. Ale rozmowę z myszą i kaczorem należy uznać za nieco dziwną.
— Myślisz, że chcieliśmy mówić? — burknął królik. — Jeszcze niedawno byłem zwykłym królikiem, bardzo z tego zadowolonym, aż tu nagle… łubudu! — zaczynam myśleć. Uwierz mi, to poważna przeszkoda dla kogoś, kto szuka króliczego szczęścia. Jako królik masz ochotę na trawę i seks, a nie myśli typu Jaki w tym wszystkim jest sens, jeśli się dobrze zastanowić?”.
— Ale przynajmniej możesz jeść trawę — zauważył Gaspode. — Trawa nic nie mówi. Ostatnie, czego ci trzefa, kiedy jesteś głodny, to etyczne zamieszanie na talerzu.
— Myślisz, że masz kłopot — dodał kot, jakby czytał mu w myślach. — Mnie żoształo tylko jedzenie ryb. Kładziesz łapę na obiedzie, a on wrzeszczy „Ratunku!”. To jeszt dopiero ciężka szytuaczja. Zapadła cisza. Wszyscy trzej spojrzeli na Victora. A wraz z nimi mysz. I kaczor. Kaczor patrzył ze szczególną niechęcią — pewnie słyszał o jabłkach i majeranku.
— Właśnie. Weź nas — odezwała się mysz. — Ściga mnie… to… — wskazała siedzącego obok kota. — Po kuchni. Drapanie, skrobanie, piski, panika. Nagle coś mi skwierczy w głowie, widzę patelnię… Rozumiesz? Jeszcze przed sekundą nie miałem pojęcia, co to jest patelnia, a teraz łapię uchwyt, ten wybiega zza rogu, brzdęk! A on zatacza się i woła: „Co mnie uderzyło?”. Odpowiadam: „Ja”. Wtedy oboje pojmujemy: zaczęliśmy mówić.
— Konczeptualiżować — dodał kot.
Był czarny, miał białe łapy, uszy jak rzutki do strzelania i podrapaną mordkę kota, który osiem żywotów przeżył już w pełni.
— Co tu gadać, mały… — mruknęła mysz.
— Powiedzcie, co zrofiliście później — poprosił Gaspode.
— Przybyliśmy tutaj — odparł kot.
— Z Ankh-Morpork? — zdziwił się Victor.
— Tak.
— To prawie trzydzieści mil!
— Tak, i możesz mi wierzyć, że kotu niełatwo znaleźć transzport.
— Widzisz? — zawołał Gaspode. — Takie rzeczy zdarzają się fez przerwy. Różni tacy przyjeżdżają do Świętego Gaju. Nie wiedzą, dlaczego wyruszyli, ale są pewni, że powinni fyć tutaj. I nie zachowują się tak, jak gdziekolwiek indziej na świecie. Ofserwowałem. Dzieje się coś dziwnego.
Kaczor zakwakał. W tym kwakaniu były ukryte jakieś słowa, ale przez niedostosowanie gardła i dzioba tak niewyraźne, że Victor nic nie zrozumiał.
Zwierzęta słuchały z sympatią.
— No i co, Kaczorku? — rzucił królik.
— Kaczor mówi — przetłumaczył Gaspode — że to przypomina migracje. Takie samo uczucie jak przy migracji. Tak mówi.
— Tak? Ale my nie musieliśmy daleko podróżować — zauważył królik. — I tak mieszkaliśmy na tych wydmach. — Westchnął. — Przez trzy szczęśliwe lata i cztery nędzne dni — dodał.
Victorowi wpadła do głowy pewna myśl.
— W takim razie wiesz o tym starym człowieku na plaży? — zapytał.
— A, o tym. Tak, wiem. Zawsze wchodził tu na górę.
— Jaki był?
— Słuchaj, mądralo, przecież jeszcze cztery dni temu mój słownik składał się z dwóch czasowników i jednego rzeczownika. Myślisz, że co o tym starym myślałem? Wiem tylko tyle, że nas nie gonił. Wydawało nam się pewnie, że to głaz z nogami albo co.
Victor pomyślał o ukrytej w kieszeni książce. Modły i rozpalanie ognia. Kto mógł się tym zajmować?
— Nie wiem, co się tu dzieje — wyznał. — I chciałbym to odkryć. Czy nie macie jakichś imion? Głupio się czuję, kiedy rozmawiam z osobami bez imion.
— Tylko ja — odpowiedział Gaspode. — Jako pies. Wiesz, dostałem imię po sławnym Gaspode.
— Dzieciak nazywał mnie kiedyś Mruczkiem — dodał z powątpiewaniem kot.
— Myślałem, że macie jakieś imiona we własnym języku — powiedział Victor. — No wiecie, jakieś Silne Łapy albo… albo Chyży Łowca. Coś takiego.
Uśmiechnął się zachęcająco.
Zwierzęta spojrzały na niego, wyraźnie nie pojmując.
— On czyta książki — wyjaśnił wreszcie Gaspode. — Widzisz, proflem polega na tym — dodał, drapiąc się energicznie — że normalne zwierzęta nie przejmują się imionami. Przecież wiemy, kim jesteśmy.
— Chociaż Chyży Łowca mi się podoba — przyznała mysz.
— Moim zdaniem to imię bardziej odpowiednie dla kota. — Victor zaczął się pocić. — Myszy mają krótkie, miłe imiona… Na przykład Pip.
— Pip? — powtórzyła lodowatym tonem mysz. Królik uśmiechnął się.
— I… i zawsze myślałem, że króliki nazywają się na przykład Puszek. Albo Tuptuś.
Królik przestał się uśmiechać i zastrzygł uszami.
— Posłuchaj no, chłopcze… — zaczął.
— A wiecie — przerwał mu Gaspode, próbując ożywić rozmowę — słyszałem o takiej legendzie, że pierwsza para ludzi na świecie nadała imiona wszystkim zwierzętom. Ciekawe, co?
By ukryć zakłopotanie, Victor sięgnął po książkę. Modlitwy i rozpalanie ognia. Trzy razy dziennie.
— Ten starzec… — zaczął.
— A czemu jest taki ważny? — zdumiał się królik. — On tylko wchodził na wzgórze i wydawał dźwięki. Po parę razy dziennie. Można by według niego nastawiać… nastawiać… — Zawahał się. — No, zawsze o tej samej porze. Każdego dnia kilka razy.