— Trzy razy. Trzy seanse. Jak w teatrze? — Victor przesuwał palcem po stronie.
— Nie umiemy zliczyć do trzech — odparł z irytacją królik. — To idzie tak: raz… dużo. Dużo razy. — Spojrzał wrogo na Victora. — Tuptuś — dodał z gryzącą ironią.
— Ludzie z daleka przywozili mu ryby — ciągnął Victor. — Nikt tu w pobliżu nie mieszka. Musieli żyć wiele mil stąd. Płynęli bardzo daleko, żeby tylko dostarczyć mu ryby. Całkiem jakby nie chciał jeść ryb z tej zatoki. A przecież aż się tu od nich roi. Kiedy pływałem, widziałem takie homary, że byście nie uwierzyli.
— I jak je nazwałeś? — spytał Tuptuś. Nie należał do królików, które łatwo zapominają urazy. — Ciachusiami?
— Właśnie. Chcę to od razu wyjaśnić — pisnęła mysz. — W domu byłem główną myszą, mogłem spuścić lanie każdej innej. I chcę dostać odpowiednie imię, mój mały. Kto spróbuje nazwać mnie Pipusiem — mysz spojrzała znacząco na Victora — sam się prosi o głowę w kształcie patelni. Czy wyrażam się jasno?
Kaczor zakwakał z naciskiem.
— Chwileczkę — rzucił Gaspode. — Kaczor twierdzi, że wszystko to są oznaki tego samego zjawiska. Ludzie, trolle i wszyscy, którzy tu przyfywają; zwierzęta, które nagle potrafią mówić… Kaczor uważa, że przyczyna znajduje się tutaj.
— Skąd kaczor może o tym wiedzieć? — zdziwił się Victor.
— Słuchaj no, przyjacielu — odparł królik. — Kiedy tobie uda się przelecieć nad oceanem i jeszcze na końcu znaleźć przynajmniej ten sam kontynent, to będziesz mógł wygadywać takie rzeczy na kaczki.
— Och… Chodzi o tajemnicze zmysły zwierząt, tak? Patrzyli na niego niechętnie.
— Wszystko jedno. To się musi skończyć — podsumował Gaspode. — Cale to myślenie i mówienie nadaje się dla was, ludzi. Jesteście przyzwyczajeni. Dlatego ktoś musi odkryć tę przyczynę. Nadal patrzyli na niego.
— Wiecie — rzekł niepewnie Victor. — Może ta książka mogłaby nam pomóc? Pierwsze fragmenty napisane są w jakimś starożytnym języku. Mógłbym… — Urwał. Magowie w Świętym Gaju nie cieszyli się popularnością. Nie powinien chyba wspominać o Niewidocznym Uniwersytecie ani o swoich studiach. — To znaczy — podjął, starannie dobierając słowa — znam chyba w Ankh-Morpork kogoś, kto potrafiłby je odczytać. On też jest zwierzęciem. Małpą.
— A jak mu idzie w dziedzinie tajemniczych zmysłów? — zainteresował się Gaspode.
— Aż bulgocze od tajemniczych zmysłów.
— W takim razie… — mruknął królik.
— Cisza! — przerwał mu Gaspode. — Ktoś idzie.
Na zboczu poruszał się płomień pochodni. Kaczor poderwał się niezgrabnie w powietrze i odleciał. Pozostali zniknęli w mroku. Tylko pies się nie ruszył.
— Nie zamierzasz się stąd ulotnić? — syknął Victor. Gaspode uniósł brew.
— Hau? — powiedział.
Pochodnia sunęła zygzakiem między zaroślami, niby świetlik. Czasami zatrzymywała się na chwilę, po czym ruszała w całkiem innym kierunku. Była bardzo jasna.
— Co to jest? — szepnął Victor. Gaspode pociągnął nosem.
— Człowiek — odparł. — Samica. Ma tani zapach. — Zmarszczył nos. — To się nazywa Igraszka Namiętności. — Znowu powąchał powietrze. — Świeża fielizna, fez krochmalu. Stare futy. Dużo makijażu ze studia. Fyła u Forgle’a i jadła… — Nos poruszył się znacząco. — Jadła potrawkę. Mały talerz.
— I pewnie umiesz też wyniuchać, jaka jest wysoka? — mruknął Victor.
— Pachnie na jakieś pięć stóp i dwa cale — zaryzykował Gaspode. — Może dwa i pół.
— Daj spokój…
— Przefiegnij milę na tych łapach, a wtedy możesz mnie nazwać kłamcą.
Victor zasypał piaskiem niewielkie ognisko i ruszył w dół.
Światło znieruchomiało, kiedy się zbliżył. Przez moment dostrzegł kobiecą postać, przytrzymującą jedną ręką szal, a drugą wznoszącą wysoko pochodnię. Potem światło zgasło tak szybko, że pozostawiło tańczące w oczach niebieskie i fioletowe plamy. Za nimi drobna postać była tylko ciemną sylwetką w mroku.
— Co robisz w moim… — powiedziała. — Goja… Skąd się wziąłeś w… Gdzie… — Potem, jakby wreszcie zorientowała się w sytuacji, zmieniła ton i o wiele bardziej znajomym głosem zapytała: — Co ty tu robisz?
— Ginger? — zdziwił się Victor.
— Tak.
Victor zawahał się. Co właściwie powinien odpowiedzieć w tych okolicznościach?
— Ehm… — zaczął. — Ładna okolica, zwłaszcza wieczorami. Nie sądzisz?
Zerknęła niechętnie na Gaspode.
— To ten okropny pies, który kręci się po wytwórni, prawda? — spytała. — Nie znoszę małych psów.
— Szczek-szczek — powiedział Gaspode.
Ginger spojrzała na niego zdumiona. Victor mógłby niemal czytać jej w myślach: powiedział „Szczek-szczek”. Jest psem, a przecież psy szczekają, prawda?
— Osobiście wolę koty — oznajmiła wymijająco.
— Tak? Tak? — zabrzmiał cichy głos. — I też się myjesz własną śliną?
— Co to było?
Victor cofnął się i zamachał rękami.
— Nie patrz na mnie! — zawołał. — Ja tego nie powiedziałem.
— Aha! To pewnie pies, tak?
— Kto? Ja? — zdziwił się Gaspode.
Ginger znieruchomiała. Skierowała wzrok na bok i w dół, do miejsca, gdzie Gaspode od niechcenia drapał się w ucho.
— Hau? — powiedział.
— Ten pies mówił… — zaczęła Ginger, wyciągając drżący palec.
— Wiem — uspokoił ją Victor. — To znaczy, że cię lubi. Spojrzał ponad jej ramieniem. Kolejne światełko zbliżało się do wzgórza.
— Przyprowadziłaś kogoś ze sobą? — zapytał.
— Ja?
Ginger odwróciła się nerwowo.
Z okolic światełka zabrzmiały trzaski suchych gałązek, po czym z ciemności wynurzył się Dibbler. Detrytus szedł za nim jak wyjątkowo ponury cień.
— Aha! — zawołał Dibbler. — Przyłapałem zakochane ptaszki, co? Victor wytrzeszczył oczy.
— Kogo?
— Kogo? — powtórzyła Ginger.
— Wszędzie was szukałem — mówił dalej Dibbler. — Ktoś powiedział, że widział, jak idziecie tutaj. Bardzo romantyczne. Może da się wykorzystać. Dobrze by wyglądało na plakatach. Właśnie. — Objął oboje ramionami. — Idziemy.
— Po co? — zapytał Victor.
— Kręcimy z samego rana.
— Ale pan Silverfish mówił, że w tym mieście nie będę już pracował…
Dibbler otworzył usta; wahał się tylko przez moment.
— Ach. Tak. Ale dam wam jeszcze jedną szansę. — Tym razem, dla odmiany, mówił bardzo powoli. — Tak. Szansę. Wiecie, jesteście młodzi. Zapalczywi. Sam kiedyś byłem młody. Dibbler, pomyślałem, choćbyś miał sobie gardło poderżnąć, daj im szansę. Niższa pensja, naturalnie. Dolar dziennie. Co wy na to?
Victor dostrzegł wyraz nadziei na twarzy Ginger.
Otworzył usta…
— Piętnaście dolarów — zażądał jakiś głos. Nie jego. Zamknął usta.
— Co? — nie zrozumiał Dibbler. Victor otworzył usta.
— Piętnaście dolarów. Możliwa podwyżka po pierwszym tygodniu. Piętnaście dolarów alfo nic.
Victor zamknął usta, przewracając oczami.
Dibbler machnął mu palcem przed nosem, ale się zawahał.
— To mi się podoba! — stwierdził w końcu. — Twardy negocjator! Dobrze. Trzy dolary.
— Piętnaście.
— Pięć to moja ostateczna propozycja, chłopcze. W mieście są tysiące ludzi, którzy z pocałowaniem ręki wezmą tę robotę. Jasne?